„Gorszy
sort Polaków.”
„Współpracownicy
Gestapo.”
„Element
animalny.”
Oto
„prawda” o drugim człowieku, głoszona przez katolickiego przywódcę Polski –
służąca podnoszeniu jej z kolan, ku odzyskaniu jej „chrześcijańskiego” oblicza.
Wystarczy, że ten drugi nie zgadza się z poglądami politycznymi przywódcy.
Wzorce są
znane: do końca nie sprecyzować o kogo chodzi, jak daleko i szeroko insynuacje
sięgają, dać znaczne pole wyobraźni swym słuchaczom-zwolennikom, by sami mogli
wpisać się w logikę objawianej im „prawdy”. Wtedy fala nienawiści podnosi się
łatwo, może przelać się błyskawicznie tam gdzie tylko przywódca zechce ją
skanalizować przy pomocy określeń wziętych wprost z arsenałów propagandy epok
stosunkowo nieodległych, lecz najwidoczniej nie do końca przezwyciężonych.
„Co to
jest prawda?”, spytał Piłat Jezusa w przejmującej scenie z Ewangelii św. Jana.
Piłat nie był chrześcijaninem lecz stał wtedy twarzą w twarz z uosobieniem
Prawdy – tak Jezus określił sam siebie i tak było i jest dla chrześcijanina.
Skonfrontowany z Prawdą Piłat nie czuł się najpewniej, mimo że przyziemna
prawda sytuacji mało go obchodziła.
Kiedy
indziej Jezus powiedział, że „prawda was wyzwoli”. Jak jakikolwiek
chrześcijanin o zdrowych zmysłach może mówić, że Jezusowi chodziło o prawdę
uwalniającą od skrupułów moralnych? W której imię wolno odreagować swoje
upokorzenie i folgować swej nienawiści? W takim klimacie można by uznać za
prawdę wszystko to co tylko przepełniona resentymentem dusza podsunie, potrzebę
weryfikacji zaspokajając wyłącznie w odzewie znajdowanym wśród podobnie
myślących. Wreszcie, czy mogła by to być dla chrześcijanina jej poszukującego
prawda nie o sobie samym lecz o drugim? Prawda osądzająca nie samego
siebie lecz – drugiego? „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”.
Są to
pytania, na które każdy świadomy chrześcijanin musi znaleźć swą własną,
niezakłamaną odpowiedź. Udzieloną sobie w swym sumieniu w zwierciadle swego
serca i duszy. Także jeśli podnosi się argument, że bez osądzania nie można
budować wspólnoty, jest więc ono konieczne. Ale czy chrześcijanin ma prawo
budować wspólnotę opartą o nienawiść i wykluczenie? W szczególności: czy ma
prawo ku temu prowadzić chrześcijański przywódca polityczny? W domyśle bądź
otwarcie – a w dużej mierze kłamliwie – twierdząc, że to „oni” tak postępowali.
Najczęściej bez sprecyzowania o kogo i o co konkretnie chodzi.
Każdy z
nas upada i łatwo osądza – przez pryzmat swej własnej prawdy, nie przez pryzmat
Prawdy wcielonej – wykluczając następnie ze wspólnoty osądzanych, najczęściej
wręcz odsądzanych od czci i wiary, przy użyciu samonapędzających się coraz
bardziej nienawistnych określeń. Czy zdoła się zatrzymać, choćby powtarzając
słowa modlitwy Jezusowej: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną,
grzesznikiem”, przynajmniej tak długo aż nie przeważy w nim świadomość własnej
grzeszności, swego sprzeniewierzenia się Prawdzie wcielonej? Najlepiej jednak
żyć w takiej świadomości stale, tak jak stałe jest ludzkie usposobienie do
grzeszności. Jest to jedyny oręż dostępny chrześcijaninowi wobec podszeptów
zła, jedyny który może ochronić go przed wpadnięciem w jego objęcia
– bo przyzywający Boże miłosierdzie.
Jezus
wskazuje nam Siebie jako drogę prawdy, drogę, którą On sam szedł. Jest to droga
poszukiwania sprawiedliwości i miłosierdzia. Prosimy i uzyskujemy miłosierdzie
Boże, powinniśmy więc sami je okazywać. A domagać się sprawiedliwości (jeśli
nie jest to faktycznie jej karykatura) możemy tylko bez stosowania
jakiejkolwiek przemocy, czy to fizycznej, czy choćby tylko psychologicznej,
mentalnej. W dzisiejszym świecie chrześcijańskiego i post-chrześcijańskiego
Zachodu – którego Polska jest póki co częścią – taka przemoc najczęściej
przybiera formę wykluczenia. Ponieważ jest tak „niewinna”, czasem tak trudno ją
dostrzec – szczególnie jeśli uważa się, że samemu nie uczestniczy się w wykluczaniu
kogokolwiek. Dla chrześcijanina to jednak za mało, niedostrzeganie wykluczenia
jest grzesznością, o której mowa w przywołanej modlitwie.
Każdy
chrześcijanin poszukujący prawdy musi więc szukać odpowiedzi na pytanie, co na
moim miejscu uczyniłby Jezus – w każdej konkretnej sytuacji porywu moralnego. I
próbować znaleźć ją w lustrze swego trwającego w pokorze serca. Inaczej bardzo
łatwo będzie wziąć za dobrą monetę podpowiedzi Złego, nakręcające spiralę
wszelkiego rodzaju zła: poczynając od ustawicznego gorszenia się postępkami
innych (bardzo to naturalne, i przez to trudne do wyeliminowania); poprzez
odhumanizowanie i demonizowanie innych, zakłamujące przypisywanie im złych
intencji (których przecież nie znamy), przy niedostrzeganiu w sobie właśnie tego,
o co oskarżamy innych (projekcja psychologiczna); do nienawiści i przemocy, do
czynnego wykluczania innych – czy nawet pobudzania i kierowania ku nim
nienawiści, przemocy i wykluczenia ze strony innych ludzi powodowanych
podobnymi motywami i odruchami moralnymi.
To
ostatnie dotyczy oczywiście przede wszystkim przywódców politycznych, na
których spoczywa też szczególna odpowiedzialność. Jeśli uważają się za
chrześcijan i publicznie to manifestują – tak jak to ma miejsce dzisiaj w
Polsce, gdzie stoją ławą w pierwszych rzędach w Kościele; i jeśli dodatkowo
przedstawiają się za tych, którzy stają w obronie wierzących i Kościoła, to
przerzucają znaczną część odpowiedzialności na tenże Kościół.
W takiej
sytuacji, gdy naczelny przywódca polityczny w kolejnych swych wystąpieniach
dolewa oliwy wykluczenia do ognia trawiącej go, jak się wydaje, nienawiści,
stopniowo przemieniając przy okazji swych zwolenników w podobnie odczuwający
tłum – hierarchia Kościoła powinna zabrać głos. I to w zupełnie inny sposób niż
te nieliczne dotychczasowe wypowiedzi, sytuujące się zresztą jak dotąd po
przeciwnej stronie miłosierdzia. W przeciwnym razie czeka nas powrót do czasów,
gdy można było wykluczać (kiedyś fizycznie, dzisiaj pogardą i nienawiścią) ze
społeczności w imię dobra duszy wykluczanego i wyszydzanego. Tak naprawdę
chodzi tu jednak o swoiście, de facto amoralnie, rozumiane dobro, lub raczej
dobre samopoczucie, współczesnego faryzeusza.
Dla
chrześcijanina, który czuje się upokarzany i wykluczany przez władzę – tylko
dlatego, że nie zgadza się z częścią jej programu, ale przede wszystkim z jej
metodami – stanowi to sytuację na wskroś tragiczną. Pozostaje mu wdzięczna
pamięć o lepszym Kościele w Polsce, za czasów zdrowia św. Jana Pawła II,
papieża-Polaka, który dbał o niedzielenie polskiej wspólnoty narodowej, o
trwanie dialogu mimo różnic. Ma prawo sądzić, że gdyby dzisiaj żył nie mógłby
mieć miejsca ten spektakl nienawiści i wykluczania ze strony sprawujących
władzę.
Chwałą
chrześcijaństwa, zarówno jako wspólnoty jak i każdego jej członka, jest prawo
miłości – i czynnego miłosierdzia, gdy zajdzie taka potrzeba – zastępujące lex
talionis, prawo regulowanego odwetu, poprzedzających je pokoleń i religii.
Według Chrystusa jesteśmy powołani nie tylko do miłości bliźniego, ale także do
miłości nieprzyjaciół. Będąc sami grzesznymi jesteśmy powołani do miłości
innych grzeszników, tych którzy nas gorszą. Nie ma dla chrześcijanina
wytłumaczenia, że odzwierciedla on tylko czyjąś nienawiść, że odpłaca pięknym
za nadobne. Oczywiście każdy z nas chrześcijan bezwiednie wielokrotnie tak
postąpił i jeszcze postąpi, jest to pewien odruch, na który nie może jednak być
świadomego przyzwolenia. Chrześcijanin, by móc nosić to miano – także, a
może przede wszystkim, polityk chrześcijański – musi świadomie aspirować do
prawa miłości, miłości wszystkich członków wspólnoty, na którą jako przywódca
polityczny wpływa, miast wykluczać tych, którzy się z nim nie zgadzają. W
świetle prawa miłości niedopuszczalne są stwierdzenia dotyczące pomawianych,
choć – według standardów cywilizacji Zachodu – niewinnych ludzi, mówiące że oto
oni sami swą postawą wykluczają się ze wspólnoty. Po raz kolejny trzeba wtedy
spojrzeć w głąb własnego sumienia i serca, by zobaczyć kto faktycznie kogo
wyklucza.
Kierujący
się prawem miłości chrześcijański przywódca – i każdy chrześcijanin – będzie
mógł wtedy powiedzieć, że znalazł odpowiedź na pytanie „co to jest prawda”.
Znalazł ją w Prawdzie wcielonej, w Jezusie Chrystusie, którego może zawsze
zapytać: Mistrzu, jak byś postąpił w mojej sytuacji? Czy kiedy czuję potrzebę
odrzucenia i wykluczenia drugiego, ba, znajduję dla tego racjonalne w moich
oczach usprawiedliwienie – tym bardziej mam starać się go włączać w krąg
miłości bliźniego, we wspólnotę? Odwołanie się do własnego sumienia i serca
przy każdym porywie moralnym, szczególnie tym ważącym na losach wspólnoty, to
jedyny sposób, by bez samozakłamania próbować naśladować Jezusa.
Pozostaje
mu także modlić się za siebie grzesznego i wszystkich innych grzeszników, bez
jakiegokolwiek wyjątku, przyzywać Boże miłosierdzie, by w ten sposób znosić
bariery we własnym sercu oddzielające go od łaski Boga i uniemożliwiające
miłość bliźniego.