Sunday, October 22, 2017

Trzecia siła w dobie walki z „imposybilizmem prawnym”

W liberalnej demokracji pole do działania w imię pojednania i pokoju społecznego dla trzeciej siły spoza sceny politycznej (chodzi o siłę faktyczną; w Polsce w tym kontekście narzuca się przede wszystkim Kościół Katolicki w swym hierarchicznym wymiarze), jeśli nie wręcz konieczność jej wystąpienia, występuje nade wszystko wtedy, gdy załamuje się klasyczny trójpodział władzy (w Polsce dzieje się tak zanim zdążył się on na dobre zakorzenić). Jednak jest to zjawisko szersze, którego bazę antropologiczną i dynamikę społeczną, podobnie jak oczekiwania wobec Kościoła, zarysowałem w poprzednim wpisie. Tutaj skupię się na stronie ustrojowej, ale zakończę apelem w nawiązaniu do tychże oczekiwań. Z drugiej strony, poniższe rozważania niewątpliwie mogą wpisywać się w wywołaną przez Prezydenta dyskusję na temat ewentualnej nowelizacji Konstytucji RP. Należy jednak podkreślić, że czas doświadczanej niezwykle głębokiej polaryzacji społecznej nie jest właściwy dla dokonywania faktycznych zmian w dokumencie stanowiącym o ustroju państwa. W idealnych warunkach powinien on odzwierciedlać konsensus społeczny w tej sprawie. Realistycznie rzecz ujmując – w społeczeństwie, które jest w stanie ze sobą wzajemnie rozmawiać – powinien stanowić on wyraz zgodnie osiągniętego kompromisu największej możliwie liczby różnych sił społecznych. Dzisiaj będzie o to niezwykle trudno.

xxx

Punktem wyjścia dla niniejszych rozważań jest stwierdzenie, że w cywilizacji zachodniej trójpodział władzy, na władzę wykonawczą, legislacyjną i sądowniczą, usystematyzowany przez Monteskiusza tuż przed połową XVIII wieku, uznaje się za jeden z najistotniejszych fundamentów demokratycznego państwa prawa, podobnie jak to, że stwarza on najlepsze możliwe ramy dla pokojowego ucierania się różnych sił społecznych. Między innymi z tego właśnie powodu zapewnia też najlepsze warunki dla efektywnego funkcjonowania państwa, szczególnie w dłuższym horyzoncie czasowym (co często można docenić dopiero właśnie z dłuższej perspektywy).

Dzisiaj podział ten w większości krajów tejże cywilizacji uświęcony jest w ich konstytucjach, w niektórych (a w Wielkiej Brytanii wyłącznie) mocno na jego straży stoi także tradycja i duma z tej spuścizny. Ich rola jest szczególnie istotna gdy nie jest to tradycja mocno utrwalona. Konstytucje stają się wtedy zarówno podstawą prawną jak i symbolem, wokół którego w sytuacjach zagrożeń gromadzą się obrońcy liberalnej demokracji. Dzisiaj w cywilizacji zachodniej mandat każdej z tych władz jest oczywiście w pełni demokratyczny, tzn. jego ostateczną podstawą są wybory. Może być on jednak bezpośredni, tzn. pochodzący z bezpośredniego wyboru, lub pośredni, taki gdzie inny bezpośredni mandatariusz wybiera przedstawicieli innej władzy, lub choćby tylko taki wybór zatwierdza. Mimo takich czy innych zapisów w konstytucji, im więcej bezpośredniości demokratycznego mandatu, tym ten trójpodział jest silniejszy, tym większą ma szansę być trójpodziałem faktycznym, a nie tylko fasadowym. Ponownie należy stwierdzić, że jest to szczególnie istotne w krajach o słabo utrwalonej tradycji liberalnej demokracji.

Mandat władzy sądowniczej jest prawie zawsze pośredni (choć bywają od tego wyjątki, np. na szczeblu wielu stanów w USA). Stoją za tym bardzo istotne racje, wśród nich dążenie do unikania upolitycznienia właściwego kampaniom wyborczym, szczególnie że wybór może dotyczyć tylko wąskiej klasy specjalistów. Można stwierdzić, że stanowi to jednak o jej względnej faktycznej słabości wobec pozostałych władz, szczególnie gdy posiadają one mandat bezpośredni. W tej sytuacji formalny mandat władzy sądowniczej a także jej niezależność opierają się głównie na konstytucjach; są one formalnym gwarantem jej niezależnego funkcjonowania, ich ostateczną racją bytu. Zgodnie z ich zapisami, to przedstawiciele dwóch pozostałych władz wybierają, względnie częściowo także zatwierdzają wybór dokonany przez środowisko sądownicze z własnego grona, najważniejsze organa władzy sądowniczej, najczęściej na kadencje, których długość znacząco przekracza ich własne.

Natomiast mandat dwóch pozostałych władz, także opisany w tychże konstytucjach, może być albo bezpośredni, albo ta cecha może dotyczyć tylko jednej z nich, drugiej pozostawiając taki czy inny mandat pośredni. Ten drugi typ ustroju występuje w szeregu krajów: władza wykonawcza ma mandat pośredni, będąc powoływaną przez silną mandatem bezpośrednim władzę legislacyjną. Należy jeszcze raz stwierdzić, że w krajach o słabej tradycji liberalnej demokracji faktyczna, nie tylko formalna, wzajemna niezależność tych władz – wynikająca z bezpośredniości nadania jej demokratycznego mandatu – jest nie do przecenienia. Widać to dzisiaj także w Polsce, o czym dalej.

xxx

Warto bowiem w ścisłym trójpodziale władzy widzieć i docenić funkcję, mocno podkreślaną przez Monteskiusza, ustrojowego mechanizmu kontroli i równowagi. Jest to szczególnie istotne w dzisiejszej sytuacji silnego różnicowania się postaw grup i sił społecznych oraz załamującego się konsensusu co do podstawowych wartości leżących u podłoża wizji człowieka jak i funkcjonowania państwa, co może prowadzić do zaostrzania bądź krystalizowania się konfliktów społecznych. Mechanizmy kontroli i równowagi stają się szczególnie istotne gdy w efekcie dochodzi do, przewidzianej przez teorię mimetyczną Girarda (i opisanej w poprzednim wpisie) eskalacji konfliktu do ekstremum, nade wszystko gdy dwie zwalczające się strony wydają się być niemalże równe co do liczby i siły. (Może tak zresztą dziać się na wielu różnych płaszczyznach.) Z punktu widzenia liberalnej demokracji szczególnie źle jest wtedy, gdy brak mechanizmów kontroli i równowagi w państwie skutkuje tym, że taka nieznacznie tylko mniejsza siła społeczna jest faktycznie pozbawiona skutecznej reprezentacji – jej głos nie jest praktycznie w ogóle brany pod uwagę, gdy próbuje przeciwstawić się rewolucyjnym zmianom wprowadzanym w imię nieznacznej tylko większości. Zmianom, które w systemach konstytucyjnych formalnie wymagają znacznej, konstytucyjnej właśnie, większości.

Brak prawdziwie zakorzenionej tradycji liberalnej demokracji pogłębia oczywiście ewentualne niedostatki formalnych mechanizmów kontroli i równowagi. W tej sytuacji głęboka tradycja może stanowić doskonałą przeciwwagę dla potencjalnych antyliberalnych i antydemokratycznych zakusów, czego najlepszym przykładem jest oczywiście Wielka Brytania. Patrząc jednak od strony ustrojowej, to szczególnie w systemach z przewagą parlamentaryzmu (nieprezydenckich) chwilowy większościowy demokratyczny mandat w sferze ustawodawczej może de facto złączyć się w jedno z władzą wykonawczą, umożliwiając pozostawienie mniejszości bez faktycznego głosu. Stąd już tylko krok do zakusów zmierzających do likwidacji niezależności władzy sądowniczej, z jej kluczową funkcją nadzoru konstytucyjnego. Wtedy mniejszość może pozostać nie tylko bez branego pod uwagę głosu (np. dla wypracowania kompromisu), ale także bez istotnych praw. Analogiczne zagrożenia w systemach prezydenckich są czasem w praktyce mitygowane samym faktem istnienia faktycznie niezależnego trzeciego ośrodka politycznego, i wiążącego się z tym faktem występowania wewnętrznej dynamiki ustrojowej, opartej o wzajemne, Monteskiuszowskie w swym charakterze, kontrolę i równoważenie się tych trzech sił.

Wagę takiego trzeciego faktycznie niezależnego ośrodka widać zresztą dzisiaj wyraźnie w Polsce, gdzie najsilniejszy możliwy demokratyczny mandat Prezydenta – silniejszy de facto, gdyż jednoosobowy, niż mandat parlamentarnej li tylko większości! – umożliwił mu wystąpienie (o ile nie wręcz zachęcił go do wystąpienia) w obronie niezależności władzy sądowniczej (abstrahuję tu od tego na ile wystąpienie to było adekwatne co do zakresu, jak i od jego faktycznych motywów). To faktyczna hybrydowość polskiego systemu demokratycznego państwa prawa (nie jest to przecież system prezydencki na modłę ustrojów amerykańskiego czy francuskiego, uosabiających klasyczny Monteskiuszowski trójpodział władzy) umożliwiła przeciwstawienie się woli większości parlamentarnej, przez obóz władzy utożsamianej przecież z wolą narodu, wolą „suwerena”. Przy determinacji tego obozu weta te byłyby niewyobrażalne gdyby mandat Prezydenta wywodził się z głosowania Parlamentu, jak ma to miejsce w wielu krajach liberalnej demokracji, wobec groźby jego natychmiastowego impeachmentu.

xxx

Wskutek różnych tradycji i niezależnych wydarzeń historycznych, różne były sposoby wprowadzania takich czy innych form trójpodziału władzy, często różniących się znacznie od klasycznych, Monteskiuszowskich wzorców. Działo się tak zarówno na drodze ewolucyjnych transformacji systemów, jak i wtedy gdy formalny trójpodział władzy wprowadzali światli reformatorzy na przekór istniejącym stosunkom społecznym. Znajduje to odzwierciedlenie w kształcie dzisiejszych ustrojów liberalnej demokracji. Na przykład w krajach gdzie zachowano monarchię trudno dzisiaj mówić o monarsze jako o władzy wykonawczej, jak było to niegdyś, gdy odrębność i władza monarchy były oczywiste. W wielu państwach Zachodu szczególnie formalny podział pomiędzy władzą wykonawczą a legislacyjną nie jest jednak w pełni efektywny, co nie zawsze służy istnieniu funkcjonalnej i kreatywnej równowagi między nimi.

W czasach Monteskiusza w państwach Europy faktyczną władzą wykonawczą pozostawał jeszcze monarcha (po angielskiej Chwalebnej Rewolucji 1688 r. – z możliwym wyjątkiem Wielkiej Brytanii), którego rola w schyłkowym okresie absolutyzmu dalej pozostawała całkowicie odrębną od dwóch pozostałych, w tym od władzy legislacyjnej. W zachodniej cywilizacji to właśnie ta druga wykształciła się – w znanej nam dzisiaj formie – jako ostatnia. Wykształcała się zresztą przez dłuższy czas, realizując stopniowo drugi na sztandarach Rewolucji Francuskiej ideał równości wszystkich obywateli – równości w stanowieniu prawa, poprzez przedstawicieli wybieranych przez coraz szersze grono uprawnionych. Początkowo wiązało się to przede wszystkim z hasłem „nie ma opodatkowania bez reprezentacji”, ale de facto realizowało też hasło odwrotne, równie ważne a okresowo nawet ważniejsze, a mianowicie, „nie ma reprezentacji bez opodatkowania”. W ten sposób opodatkowanie objęło te warstwy społeczeństwa, które poprzednio były w stanie go uniknąć zupełnie, lub płacić nieproporcjonalnie mało (np. ziemska arystokracja). Tam gdzie dalej faktyczny ciężar finansowania państwa spoczywał na nieposiadających praw wyborczych nie-obywatelach, często prawnie niewolnych (jak w Rosji), trudno mówić o jakimkolwiek sensownym podziale władzy, który wszak musi opierać się o faktyczne siły społeczne, a nie być tylko fasadą.

W sytuacji utrwalonej i długo de facto akceptowanej hierarchiczności feudalnego społeczeństwa także ideał równości wobec prawa długo nie mógł doczekać się nie tylko realizacji w odniesieniu do wszystkich mieszkańców państwa, ale nawet takiego jego rozumienia, które byłoby akceptowalne z punktu widzenia współczesnego człowieka. Długo uznawano, że równe traktowanie przez prawo dotyczy każdej klasy społecznej z osobna – sprawiedliwość miała polegać na tym, żeby wszyscy przedstawiciele danej warstwy byli traktowani przez system prawny w jednolity sposób, choć te sposoby różniły się między sobą diametralnie. Zaprowadzanie (lub przywracanie, jeśli wziąć pod uwagę podkreślające równość wcześniejsze zwyczaje społeczności zbieracko-łowieckich) równości wszystkich wobec prawa miało przed sobą długą i wyboistą drogę, także, a może przede wszystkim, w świadomości ludzkiej.

W obliczu takich norm społecznych, ewolucja emancypującego się spod kontroli władcy sądownictwa poszła w kierunku realizacji pierwszego z (późniejszych) haseł Rewolucji Francuskiej, hasła wolności. Działające początkowo w cywilizacji zachodniej w oparciu o prawo feudalne, przeistaczało się ono w formalną władzę sądowniczą stopniowo obsadzaną prawnikami kształconymi na tworzonych (poczynając od końca XI wieku) uniwersytetach – w prawie kanonicznym i cywilnym bezpośrednio inspirowanym w dużej mierze bizantyjskim, ale de facto rzymskim Kodeksem Justyniana z VI w. Jakościowa zmiana, także w aspekcie wolności, nastąpiła po Rewolucji Francuskiej, w której efekcie od początku XIX wieku ewolucja systemów prawnych większości krajów Europy kontynentalnej oparła się z kolei o spuściznę Kodeksu Napoleona.

Kontekst historyczny pokazuje, że tylko władza sądownicza mogła i de facto stawała na straży wolności tych, których cywilizacja zachodnia uznawała w danym momencie za pełnoprawnych obywateli. Początkowo mitygując poza- lub bezprawne zapędy monarchów wobec szlachty czy arystokracji, a wraz ze stopniowym ujednolicaniem statusu prawnego mieszkańców państwa – stawała na straży wolności tychże nowych obywateli. Wolności od konsekwencji arbitralności działań władzy państwowej, w myśl maksymy: „co nie jest prawem zabronione jest dozwolone”. (Oczywiście władza sądownicza miała także zupełnie inne zadania, z którymi jest zwyczajowo utożsamiana, a aspekt poszerzania zakresu formalnej równości wobec prawa, będący prerogatywą władzy legislacyjnej, bywał okresowo w praktyce również istotny.)

xxx

Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że o trzecim członie Monteskiuszowskiego trójpodziału, o władzy sądowniczej jako takiej można de facto mówić właściwie dopiero od momentu konsolidacji struktur plemiennych czy wręcz państwowych. Przywódcy najsilniejszego klanu czy potem władcy plemienni bądź państwowi samodzielnie wypełniając funkcje tej władzy lub delegując do jej wypełniania swoich przedstawicieli, musieli przede wszystkim wyrugować – w imię stabilności i pokoju społecznego – zwyczajowe prawo wendetty, naprzemiennej zemsty wymierzanej bezpośrednio przez pokrzywdzonych lub ich pobratymców, bez udziału strony trzeciej, w tym jakiegokolwiek formalnego wymiaru sprawiedliwości, trwającej całe pokolenia i wymierzanej zwykle wg reguł lex talionis. Zwyczaj ten co do zasady mógł istnieć także wśród tych struktur plemiennych, gdzie religia odgrywała kluczową rolę państwowotwórczą, czy wręcz ustrojów teokratycznych. Cechujące wyłącznie cywilizację zachodniego chrześcijaństwa późniejsze spory władzy religijnej z władzą monarszą dotyczące uznania zwierzchności jednej ze stron nad drugą niewiele w tej kluczowej dla praworządności kwestii zmieniały. Dlatego w mym wywodzie skupiam się na sądach cywilnych, abstrahując np. od Inkwizycji czy generalnie sądów kościelnych zachodniego chrześcijaństwa, mimo posiadania przez nie przez długi czas bardzo szerokiej jurysdykcji, w późniejszym okresie właściwej sądom cywilnym.
 

Ze względu na wyżej wspomnianą konieczność zapobiegania destabilizującemu społeczności braniu prawa we własne ręce, odnoszącą się także do państw cywilizacji zachodniego chrześcijaństwa, to władza sądownicza wykształciła się relatywnie wcześniej, a dodatkowo – stopniowo ewoluując – musiała funkcjonować w sposób ciągły. Odróżnia ją to od władzy prawodawczej, początkowo używanej przez władców wykształconych już organizmów państwowych czy quasi-państwowych głównie do uchwalania szczególnie uciążliwych podatków. Oczywiście przez dłuższy czas o żadnej niezależności tych władz od monarchy nie mogło być mowy. Należałoby właściwie mówić o funkcjach sądowniczej i prawodawczej sprawowanych przez przedstawicieli władcy z jego nadania i pod jego formalnym nadzorem.

Należy też pamiętać, że w ukształtowanych już feudalnych państwach jądra cywilizacji zachodniej (Francja, Anglia) źródłem władz sądowniczej i legislacyjnej sensu stricto był dwór monarszy. Monarcha, suwerenna władza wykonawcza wczesnego okresu tejże cywilizacji, był bowiem także jednolitą władzą nadrzędną dla innych funkcji rządzenia. Obie pozostałe klasyczne władze stopniowo wykształcały się spośród coraz bardziej sformalizowanego ciała grupującego doradców monarchy (w przypadku władzy sądowniczej, działającej w oparciu o hierarchiczne rozumiane i rozbudowane prawo feudalne, chodziło już teraz raczej o nadrzędną lub apelacyjną jej instancję): we Francji aż do Rewolucji Francuskiej Parlements były suwerennymi sądami apelacyjnymi, początkowo formalnie wydzielonymi z Rady Królewskiej, których kontrasygnata, okresowo nierzadko wstrzymywana, była jednak konieczna by podatki i edykty królewskie nabrały mocy prawa w danej jurysdykcji; w Anglii przed 1215 r. tzw. mała, stała Curia Regis, będąca dworem i ciałem doradczym króla jak i objazdowym sądem, łączyła w sobie funkcje sądownicze jak i legislacyjne, te ostatnie dzieląc ze swym „wielkim”, okresowo zwoływanym wcieleniem, które po 1215 i Magna Carta, stopniowo stało się pełnoprawnym ciałem ustawodawczym, Parlamentem (zachowującym jednak pewne funkcje sądownicze, które w izbie Lordów brytyjskiego Parlamentu przerwały aż do 2009 r.).
xxx

Niezależność i niezawisłość władzy sądowniczej, tej trzeciej formalnej władzy politycznej jest kluczowa by mogła ona stać na straży wolności od arbitralności władzy wykonawczej (szczególnie gdy jest ona prostym przedłużeniem władzy ustawodawczej), by demokracja była demokracją państwa prawa, by była „liberalną demokracją”, tak znienawidzoną przez niektórych. Ponadto tylko ustrój demokratycznego państwa prawa nadaje sens formalnemu podziałowi między władzą legislacyjną a wykonawczą. W ramach jego instytucji władza legislacyjna sprawuje demokratyczny nadzór nad władzą wykonawczą, poprzez mechanizm wyborczy bazujący na pełnych i równych prawach wyborczych dla każdego obywatela, tak jak władza sądownicza sprawuje nad nią nadzór prawny. Dodatkowo ta ostatnia sprawuje także kontrolę konstytucyjną nad władzą ustawodawczą. Ponadto – w rozwiązaniu modelowym – żadna z tych władz nie jest funkcjonalnie tożsama z inną, ani, co najzupełniej oczywiste, nie jest jej prostym przedłużeniem.

Nie zawsze demokracja liberalna konkretnego demokratycznego państwa prawa faktycznie spełnia wszystkie te wymogi jednocześnie, szczególnie dotyczące wzajemnego nienakładania się funkcji różnych członów trójdzielnej władzy. I nie mówię tutaj o takim łamaniu zasad jej ustroju, że skutkuje to faktycznym odejściem od tego modelu, modelu który nierozerwalnie wiąże się cywilizacją zachodnią. Chodzi natomiast o takie warianty, odbiegające od kształtu idealnego, które prowadzą do jego mniej niż optymalnego funkcjonowania. Zastrzeżenia takie były, i są podnoszone współcześnie, np. wobec Stanów Zjednoczonych, gdzie według Samuela Huntingtona mamy właśnie do czynienia z ustrojem polegającym na klasycznym wprawdzie rozdziale władz, jednak bez klarownego rozdziału funkcjonalnego (na to dodatkowo nakłada się duplikowanie prerogatyw na poziomie federalnym, stanowym i lokalnym; nawiasem mówiąc, w większości to te same elementy ustroju USA jak i ich realnego funkcjonowania, które tak podobały się Alexisowi de Tocqueville w połowie XIX wieku). Co dla jednych jest już niemalże wetokracją prowadzącą do paraliżu państwa, dla innych stanowi w istocie realne, historycznie ukształtowane mechanizmy kontroli i równowagi, niezbędne by nie dochodziło do faktycznych wynaturzeń, czy finalnie wręcz do zniszczenia, ustroju liberalnej demokracji. Jak pisze Francis Fukuyama, „Demokratyczne systemy polityczne dają większe możliwości weta uczestnikom systemu niż państwa autorytarne; dlatego właśnie są demokracjami.”

xxx

Żadne więc, choćby słyszane w Polsce, zarzuty dotyczące tyranii imposybilizmu prawnego i konieczności walki z nim nie mogą przesłonić konieczności zapewnienia skutecznego funkcjonowania wspomnianych wyżej mechanizmów kontroli i równowagi w państwie. Najczęściej wołania te zagłuszają dążenia autorytarne, być może początkowo nie do końca świadome, szczególnie jeśli ubierane są w hasła wypełniania woli suwerena, woli narodu. Chodzi oczywiście o wolę chwilowej, najczęściej nieznacznej, większości. Złamanie tych mechanizmów pozwala nie liczyć się z prawami mniejszości – właśnie w imię prawa większości do suwerennego decydowania o wszystkim, często wbrew istniejącemu porządkowi prawnemu czy wręcz konstytucyjnemu, łącznie z regulowaniem obszarów, które powinny pozostawać sferą wolności autonomicznego współczesnego człowieka, ale także takich, które – zgodnie choćby z wywodzącą się z katolickiej doktryny społecznej zasadą subsydiarności – powinny pozostawać w gestii władz lokalnych, a nie władzy centralnej. Zresztą wiele z owych uroszczeń większości zostaje jej de facto podrzuconych przez sprawną w swej demagogii i stosowaniu metody „dziel i rządź” władzę. Władzę silną przekonaniem o nadrzędności swego demokratycznego mandatu, a której wywracające dotychczasowy porządek konstytucyjny rewolucyjne nowe rozdanie przywodzi na myśl praktyczną realizację Schmittowskiego w duchu prawa suwerena do wprowadzania stanu wyjątkowego.

W kontekście takich zagrożeń nie do przecenienia jest także rola mediów, zwanych często czwartą władzą. Przy utrwalającym się braku konsensusu społecznego w tak wielu kwestiach, a w konsekwencji pogłębiającej się polaryzacji społecznej, przy rozmywającym się podziale kompetencji pomiędzy władzą wykonawczą i bazującą na demokratycznym mandacie władzą legislacyjną, szczególnie gdy władza legislacyjna staje się faktycznym przedłużeniem wykonawczej (lub odwrotnie), rola mediów staje się niezwykle istotna. W tej sytuacji to czwarta władza musi uosabiać demokratycznego ducha społeczeństwa, czego gwarancją może być tylko nieskrępowany pluralizm mediów. Uczynienie z mediów publicznych pogłębiającej polaryzację społeczeństwa tuby propagandowej rządu i większości parlamentarnej, jak i zakusy na niezależność innych mediów, szczególnie we wspomnianej sytuacji, są niemalże takim samym ciosem w funkcjonowanie demokratycznego państwa prawa jak zamach na niezależność władzy sądowniczej.

xxx

We współczesnym świecie formalnie równych sobie uczestników demokratycznego procesu politycznego, mimetycznie wciąganych we wzajemnie kreowane, emocjonalnie przeżywane rywalizacje, nawet w miarę cywilizowane wypełnianie swego demokratycznego mandatu przez parlament i rząd, a jeszcze bardziej przez media, swymi działaniami może i często przyczynia się do pogłębiania polaryzacji społecznej. Należy jasno zdawać sobie sprawę z tego, że wielu politykom, szczególnie tym o autorytarnym temperamencie, ten stan niestabilnego ekwilibrium graniczącego z dysfunkcjonalnością musi jawić się jako schyłkowy stan przejrzałej liberalnej demokracji.

Oczywiście w świecie Zachodu dalej bywa tak, choć coraz częściej przestaje to być normą, że w ramach poprawnie funkcjonującej takiej czy innej formy trójpodziału władzy, siły polityczne bardziej lub mniej świadomie unikają pogłębiania polaryzacji społecznej, decydując się na przykład, bądź będąc zmuszonymi do zawierania „wielkich koalicji” parlamentarnych i rządowych (tak było parokrotnie, także i ostatnio, w Niemczech). W ramach systemów prezydenckich dochodzi czasem do czegoś co Amerykanie określają mianem „triangulacji” (znacząca nazwa w kontekście naszego tematu!; polega to na przyjmowaniu za własny części programu politycznego partii przeciwnej, co ma skutkować nową jakością, lepszym wzajemnym zrozumieniem i większą szansą realizacji zamierzonych celów, przy zachowaniu ich spójności); we Francji zdarzają się „kohabitacje”, które przy zdroworozsądkowym czy pragmatycznym podejściu, siłą rzeczy wymagają szukania wspólnego mianownika przez różne siły polityczne, zamiast podkreślania tego co dzieli. Przy zachowaniu dobrej woli osiągnięty kompromis nie musi jawić się jako wymuszony. Nie są to jednak rozwiązania i sytuacje trwałe, a ich kruchość jest szczególnie ewidentna gdy dochodzi do pojawienia się na scenie politycznej odżegnującego się od jakiegokolwiek kompromisu demagoga, tak czy inaczej  motywowanego, nie baczącego na konsekwencje swych działań.

Wkładem ludzi dobrej woli powinno być w takiej sytuacji zaangażowanie się w działania i inicjatywy próbujące zapobiegać polaryzacji społeczeństwa bądź służące pojednaniu spolaryzowanych stron, pozwalające w twórczy sposób wykraczać poza horyzont przemocy właściwy takiemu dysfunkcjonalnemu ekwilibrium. W dzisiejszym świecie, a nade wszystko w Polsce, siła ta musi pochodzić spoza spektrum politycznego i reprezentować bądź stanowić autorytet moralny. Może, i powinna, ona wspierać te siły polityczne, których aktualne działania służą pojednaniu społecznemu i przyczyniają się do zaprowadzania pokoju społecznego w oparciu o ideał demokratycznego państwa prawa. Jeśli Kościół Katolicki w Polsce, jego hierarchia, rozpoznaje się w tym opisie, to najwyższa pora przystąpić do systematycznego działania (wszak nieśmiałe początki, za to ze strony najważniejszych hierarchów, już były). Wierni, a przynajmniej ich część, dołączą, jedni prędzej drudzy później.

Tuesday, August 15, 2017

Trzecia siła albo dalsza polaryzacja. Czy Kościół zechce być dobrym pasterzem?

Kiedyś, nie tak dawno temu, ludzie dowodzili swych racji zabijając tych, którzy stali im na drodze. Dzisiaj zabijamy się wzajemnie słowem. Nasze sojusze są zideologizowane tak jak kiedyś były zbrojne, nasze zachowania w sferze publicznej stają się quasi-religijne w swym moralizatorskim wymiarze. Politycznie zdefiniowanego zewnętrznego przeciwnika zastąpił odsądzany od czci i wiary wróg wewnętrzny. Marzeniem jest jego całkowite wyeliminowanie, ale nie daje się tego osiągnąć metodami mieszczącymi się w kanonie liberalnej demokracji, który wypracowała i legitymizowała wywodząca się z tradycji i kultury chrześcijaństwa zachodnia cywilizacja. Taka demokracja staje się więc tylko przeszkodą. Z drugiej jednak strony, jesteśmy dla siebie dzisiaj psychologicznie wzajemnie cenniejsi jako wrogowie niż współobywatele różniący się poglądami, dlatego tak naprawdę ten stan rzeczy może służyć nam znakomicie – choć nie przyznamy się do tego przed sobą.

Jesteśmy w matni. Przemoc symboliczna i psychologiczna, nawet eskalowana do ekstremum, sama w sobie nie daje bowiem spełnienia – jeśli nie zdecydujemy się posunąć o krok dalej. W chwili refleksji może być odczuwana nawet jako gwałt na samym sobie, nie tylko z radykalnie chrześcijańskiego punktu widzenia. Czy więc uprawianie polityki naprawdę coś na niej zyskuje? Jeśli oceniać przez pryzmat tego jaki jest stan psychiczny całego społeczeństwa, czy jakość dialogu w bardzo wielu naszych rodzinach, lub często jego całkowity brak – zdecydowanie nie. Stajemy się sobie obcy w tym jego wymiarze gdzie dotąd jedność była normą, lub przynajmniej dążenie do niej. Dzisiaj rezygnujemy nawet z takiej aspiracji, być może w uznaniu niemożności jej osiągnięcia. Często jednak dlatego, że – paradoksalnie – dobrze nam z nową tożsamością, tożsamością WYZNAWCY, z identyfikacją z naszą grupą, z naszymi braćmi duchowymi, ze sprawą, wreszcie – z naszym przywódcą. Jeśli są w naszej rodzinie tacy, którzy stoją po drugiej stronie barykady – do diabła z nimi. Wróg jest nam potrzebny dla komfortu psychicznego, bo w tym świecie niepewności i rozmytych wartości definiuje nas bardzo precyzyjnie, jeśli nie wręcz w jedyny dostępny nam sposób.

Każda ze stron jest ponadto ZAWSZE przekonana, że to ta druga jest odpowiedzialna za eskalację konfliktu, a co ważniejsze – że to ona zapoczątkowała cały konflikt. Nie ma możliwości przekonania, że może być inaczej, gdyż mit o winie wywołania konfliktu przez „nich” jest także mitem założycielskim „naszej” strony. Porzucenie go osłabiłoby „nas” ogromnie, jeśli nie wręcz pozbawiło „nas” racji moralnych, lub nawet – racji istnienia jako grupa.

Przyjrzenie się mitom obu stron łatwo pokazuje, że są one konstruowane na różnych płaszczyznach, które ponadto wydają się nie mieć żadnych punktów wspólnych. Tworzą i kultywują one narracje, które dzieją się w światach wzajemnie równoległych. W takiej sytuacji obie strony mogą solipsystycznie uważać, że mają rację. Nikt nie porzuci swego mitu. Mówiąc metaforycznie, gdy obie strony okładają się pięściami stojąc po pas w bagnie, nie ma możliwości by ktokolwiek mógł wyzwolić się z tego klinczu – dopóki siły okładających się są wyrównane. A TAK WŁAŚNIE W TAJEMNICZY SPOSÓB WYDAJE SIĘ BYĆ. W sytuacji konfliktu społecznego dziejącego się w warunkach naszej słabnącej liberalnej demokracji ta równowaga – podział społeczeństwa niemalże dokładnie pół na pół – przejawia się ponadto jako głęboka, i dalej pogłębiająca się, polaryzacja. Trzeba tu jednak podkreślić, że chodzi o postawy tych jego członków, którzy angażują się w demokratyczny proces.

Jeśli powyższy obraz wydaje się znajomy, to jest tego oczywista przyczyna: opisuje on naszą dzisiejszą rzeczywistość. Jeśli komuś taka sytuacja odpowiada, np. jeśli wierzy, że pozwoli ona osiągnąć cele, swoje lub swej grupy, niezależnie od kosztów społecznych stosowanych metod, to czytanie niniejszego wywodu może sobie darować. Jeśliby jednak choćby na jego kanwie chciał tylko przed sobą udowodnić, że ten opis jego nie dotyczy, natomiast zdecydowanie dotyczy tej drugiej strony, TYLKO drugiej strony… A jednocześnie pamiętałby, że jeszcze niedawno było jednak zupełnie inaczej: rodziny nie były tak radykalnie podzielone, wbrew różnicom poglądów można było jednak ze sobą rozmawiać… Znaczyłoby to, że powinien zastanowić się czy nie warto poszukać trzeciej drogi, bądź zaangażować się we wsparcie lub wręcz wykreowanie trzeciej strony czy siły, która mogłaby zaoferować wyjście z tej matni eskalujących, bądź celowo eskalowanych, złych emocji. Może jest to pole do zaangażowania się także tych, którzy dotąd stoją na uboczu?

xxx

René Girard, francuski chrześcijański antropolog i literaturoznawca zmarły w 2015 roku, w swej Teorii mimetycznej wywodził, że pierwotne społeczności ludzkie celem zapewnienia sobie przynajmniej czasowego pokoju początkowo bezwiednie odwoływały się do mechanizmu kozła ofiarnego: wspólny mord ofiary obarczanej bezzasadnie winą za konflikty wewnątrz społeczności, bądź też klęski żywiołowe czy zarazy, stanowił dla tej społeczności swoiste katharsis, był też jej spoiwem. W efekcie takiego aktu jednomyślnego okrucieństwa społeczności kupowały sobie pokój wewnętrzny na jakiś czas.

Ten uniwersalny mechanizm, w swym pierwotnym przejawie stanowiący fundament założycielski danej społeczności (to być może najbardziej kontrowersyjne założenie tej teorii), był następnie utrwalany poprzez mitologię oraz stworzenie odwzorowującego go rytuału. Odwołanie się do rytuału pozwalało rozładowywać konflikty w bardziej uporządkowany sposób, zapobiegając wybuchowi krwawego, niekontrolowanego społecznego konfliktu, tego „szaleństwa, w którym była metoda”, choć stosowana bezwiednie.

Odsłonięcie tego mechanizmu – jego krwawego charakteru – jest zdaniem Girarda zasługą profetycznej tradycji w Biblii, ale przede wszystkim wystąpienia Jezusa Chrystusa. Poprzez swoją dobrowolną ofiarę życia ujawnił on faktyczny charakter ludzkiej przemocy, która nie chce widzieć, że czyni kozłem ofiarnym niewinnego czynów o które go oskarża, niszczy lub wręcz zabija, dla zrealizowania swych szczytnych rzekomo grupowych celów – które przestają przecież być takimi jeśli osiągane są niegodziwymi metodami. Oznaki takiego zrozumienia widoczne są już w przekazie ewangelicznym – Kajfaszowe „lepiej gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród” z jednej strony i Piłatowe „nie znalazłem w Nim żadnej winy” z drugiej, ale przyjęcie tego przesłania w pełni nie dokonało się jeszcze do dzisiaj. Nie może się ono bowiem dokonać inaczej niż poprzez równoległe przyjęcie pełni przekazu Chrystusa, w tym przede wszystkim z Kazania na Górze – o miłości nieprzyjaciela, nieosądzaniu drugiego i konieczności przebaczania, a szerzej także o zobaczeniu w drugim człowieku swego bliźniego; de facto – uznania jego człowieczeństwa. Z tej perspektywy ujrzenie niewinności kozła ofiarnego jest kluczowe – jeśli on jest winny, jako chrześcijanin winien jestem i ja.

Proces odsłaniania tego mechanizmu jest procesem dochodzenia do pełni człowieczeństwa, jednak napotyka on takie przeszkody w człowieku, że łatwo popaść w pesymizm. Przeszkody te znajdują też odzwierciedlenie w meandrach rozwoju społeczności ludzkich, które mienią się chrześcijańskimi. Demokratyczne państwo prawa, takie które szanuje godność ludzką i prawa mniejszości, będące współczesnym przejawem rozwoju tych społeczeństw, jest niewątpliwie możliwie najbardziej zgodne z duchem chrześcijaństwa – w zestawieniu z istniejącymi alternatywami. Jednak w sytuacji, historycznie rzecz ujmując, relatywnego zaniku hierarchii społecznych i z nim wiążącej się prawomocności domagania się równości, widzianej przez zwolenników szerzej jako przejaw uniwersalizmu, a określanej jako globalizm przez przeciwników, Girard dostrzega teraz reakcję przeciw temu odróżnicowaniu, u której podłoża leży instynktowny strach przed identycznością, swoista egzystencjalna trwoga czy horror vacui w obliczu utraty tożsamości. Inni określą to jako obronę przywilejów czy status quo, ale często chodzi o imponderabilia, o zagrożone poczucie własnej wyższości. Kiedy słabną dotychczasowe, często nieformalne, hierarchie społeczne, kiedy wzrasta potęgowane przez polityków wrażenie naporu na różnice narodowościowe czy kulturowe, na każdej z płaszczyzn w ten sposób wyznaczonego konfliktu jedna z jego stron, broniąc bądź domagając się uznania stratyfikacji czy różnic, używa w ich obronie pogardy i dehumanizacji przeciwnika, na co odpowiedzią jest rosnąca nienawiść z drugiej, aspirującej strony.

Ale na tym dynamika procesu się nie kończy. Z czasem zazwyczaj dochodzi do wymienności bądź przenikania ról i postaw, zależnie od meandrów rozwoju sytuacji. Obserwujemy eskalację do ekstremum wzajemnego mimetycznego odzwierciedlania pragnień, emocji i postaw drugiego człowieka, szczególnie tych, które napędzają przemoc, nie tylko na płaszczyźnie indywidualnej, także na płaszczyźnie społecznej, prowadząc tym samym do stałej rywalizacji grupowej. Możliwości mordu – zaprowadzenia ostatecznej różnicy – nie da się wykluczyć. Poza naszymi granicami przykładów nie brakuje – terroryzm zdesperowanych bądź zideologizowanych, wentyl wojny zewnętrznej dla „cywilizowanych” możnych tego świata. Z tej perspektywy i w tej sytuacji utrzymujący się stan ekwilibrium zamkniętego układu maksymalnie już spolaryzowanych grup społecznych wydaje się być finalną kulminacją procesu demokratycznego, z którego możliwy jest tylko mniej lub bardziej kontrolowany odwrót do niestroniących od przemocy fizycznej czy przymusu modelów społecznych z przeszłości.

Choć sama równość pozostaje tylko ideałem, silne poczucie prawa do równości kultywowane w warunkach liberalnej demokracji znajduje też podnietę w thymos, opisywanym m.in. przez Platona psychologicznym mechanizmie pragnienia uznania czy afirmacji ze strony bliźniego. W sytuacji braku formalnych bądź uznawanych hierarchii – każdy może domagać się lub oczekiwać uznania od każdego, bez wyjątku. Każdy może się więc stać moim wrogiem, wystarczy podejrzenie, że mnie lekceważy. Gdy zjawisko to nabiera dynamiki grupowej, może prowadzić do degrengolady demokracji. Oto co mówił Girard w jednej ze swych książek-wywiadów z późnego okresu twórczości, Czytając Biblię z René Girardem: „Przede wszystkim dojdzie do wzajemnej walki, która nie będzie miała końca, ponieważ prawdopodobnie będziemy godnymi siebie przeciwnikami. Im bardziej podobni jesteśmy do naszych wrogów, a zwykle sobie wzajemnie dorównujemy, tym pewniej będzie to walka bez końca. Prześladujemy się wzajemnie skutecznie w tym sensie, że czynimy swych wrogów tak podobnymi do nas samych, że nasze siły się równoważą – aż się wzajemnie zmieciemy z powierzchni ziemi.” Można by tutaj użyć w kontekście grupowym Girardowskiego określenia „potworne sobowtóry”, które trafnie obrazuje mimetyczną rywalizację jednostek sprowadzoną już niemalże wyłącznie do odruchu odzwierciedlania wzajemnej nienawiści – przy czym wahadło oscyluje coraz szybciej, aż do całkowitego wymknięcia się spod kontroli. Czy coś nam ta pesymistyczna wizja przypomina – a jednocześnie stanowi przestrogę? Warto także pamiętać, że Platon – który nie cenił demokracji, m.in. dlatego, że pobudza anarchię ludzkich pragnień – przewidywał jej degenerację ku tyranii, która może być przedstawiana jako zaprowadzanie porządku, co początkowo może być przyjmowane za dobrą monetę.

xxx

Przykładów opartej o pogłębiającą się polaryzację, co do zasady niestabilnej równowagi sił po obu stronach każdego sporu, dostarczają w "dojrzałych demokracjach" wyniki głosowań coraz częściej bliskie 50%-50%, jak w sprawie Brexitu, jak w czasie ostatnich wyborów w USA, jak niemalże zawsze i wszędzie tam gdzie wybór jest zero-jedynkowy. Taki wynik wydaje się być najbardziej prawdopodobny nawet tam, gdzie toczy się walka o obronę zagrożonej demokracji aspirującej do bycia częścią Zachodu – jak w Turcji w ostatnim referendum konstytucyjnym. Przykłady takie można zresztą mnożyć niemalże w nieskończoność, podobnie jak narastającej polaryzacji społeczeństw, która stoi u podłoża tego zjawiska. Warto prześledzić pod tym kątem najnowszą (XXI wiek) historię polityczną USA, gdzie np. w zupełnym zaniku jest zjawisko udzielania kredytu zaufania zwycięzcy wyborów przez wyborców strony przeciwnej. Tym ostatnim dodatkowo coraz częściej trudno pogodzić się z wynikami wyborów, a nawet je uznać. Deklaracja Trumpa w ostatnim etapie kampanii wyborczej, że w razie ogłoszenia jego przegranej dopiero się zastanowi czy ją uznać odzwierciedla ducha czasów i w oczywisty sposób jest groźna dla funkcjonowania systemu.

W ramach funkcjonującej liberalnej demokracji nie można liczyć na jednomyślność, ale w świecie dominującej roli mediów społecznościowych – także na zgodę na jakikolwiek kompromis, czy nawet na poszanowanie godności przeciwnika. Dla populisty czy demagoga to wymarzone pole do popisu. Jak uczy historia, jeśli w tych warunkach jedna ze stron sporu politycznego z takich czy innych powodów zacznie słabnąć, może dojść do prześladowań. Krwawa rozprawa à la Hutu z Tutsi (możliwa dzięki proporcji 85%-15% i braku ugruntowanych tradycji demokratycznych) nam nie grozi, ale próby uczynienia z przeciwnika politycznego kozła ofiarnego odpowiedzialnego za wszelkie zło – jak najbardziej. Zresztą takie próby wyraźnie widoczne są już dzisiaj, do tego sprowadzono spór polityczny. Teraz może wystarczyć tylko zarysowująca się relatywna słabość jednej ze stron by dynamika ruszyła pełną parą, by po oczyszczeniu przedpola, populistyczny lider tym razem już skutecznie mógł desygnować kozła ofiarnego, bezbronnego lub słabego swą mizerną liczbą; by za cenę jego eliminacji (fizycznej – np. więzienie, bądź bardziej symbolicznej) zapewnić pożądaną jednomyślność społeczeństwa lub raczej jej osiągany groźbą przemocy pozór.

Rytualizację tego procesu – po początkowych zbrodniczych prześladowaniach – znamy dobrze z naszej stosunkowo niedalekiej przeszłości. To tak zwane wybory w ramach komunistycznej „demokracji ludowej”, gdzie dysponując pełną kontrolą władze decydowały się jednak przedstawiać ich wyniki (za-przeciw nieodmiennie ok. 99%-1%) w symboliczny sposób przypominający Girardowskie wszyscy przeciwko jednemu. Inscenizując ten teatr komunistyczne władze dowodziły, z premedytacją lub bezwiednie, że zawsze znajdzie się czarna owca uzasadniająca konieczność klasowej czujności i nie mogącą się w tej sytuacji skończyć „walkę klasową”. Walkę, która zgodnie z dobrze znaną doktryną, „pogłębia się w miarę jej postępów”. Partia czuwała jednak by zidentyfikować owo uniemożliwiające społeczny błogostan zło, i w imię ideału pełnej „jedności narodowej” czy inaczej upozorowanego społecznego raju, zawsze pozostającego tylko horyzontem, do którego społeczeństwo wraz uosabiającą ją władzą wytrwale podążają, rozprawić się z nim – z wrogami ludu, kułakami, zdrajcami, np. w pokazowym procesie, lub „tylko” zneutralizować je, poprzez postawienie ich pod pręgierzem opinii publicznej klasy pracującej. Ten celebrowany przez aparatczyków partyjnych rytuał identyfikowania uniemożliwiającego jedność wewnętrznego wroga i nieustającej walki o jego wyeliminowanie, bywał bardziej lub mniej brutalny, w rytm faktycznych problemów społecznych i gospodarczych.

Trwały podział społeczny niemalże dokładnie 50%-50% i dalsza polaryzacja postaw nie są jednak żadnym rozwiązaniem, podłoże niezgody i niezadowolenia pozostają i konflikt nabrzmiewa dalej, z niedającą się znieść na dłuższą metę intensywnością. Narastająca polaryzacja społeczeństwa prowadzi do tego, że nawet jeśli początkowo są więcej niż dwie płaszczyzny konfliktu, wszyscy prędzej czy później zdają się dołączać do jednego z dwóch obozów najpełniej ją uosabiających. Populistyczna demagogia, jakikolwiek byłby jej cel, też nie przybliży nas dzisiaj do pokoju społecznego, choćby i chwilowego. By mógł on nastać, populistyczny lider musiałby wskazać kozła ofiarnego, który byłby złożony w ofierze WSPÓLNIE przez tych, których dzieli dziś wszystko, a jednoczy tylko jedno – wzajemna nienawiść – by w imię pokoju społecznego zjednoczyli się wokół stołu ofiarnego jedności narodowej. Przy braku realnego zagrożenia zewnętrznego taka ewentualność nie wydaje się prawdopodobna.

xxx

Jeśli jednak demokracja cierpi dzisiaj z powodu konsekwencji swej wewnętrznej dynamiki, to warto przypomnieć słowa Winstona Churchilla o demokracji jako najgorszej formie rządów – z wyjątkiem wszystkich innych próbowanych form. I choć zachodnia liberalna demokracja jako Fukuyamowski „koniec historii (ewolucji ideologii)” to de facto także wyraz pesymizmu, wyrażający choćby niewiarę w możliwość zrealizowania przez ludzkość trzeciego, w pełni chrześcijańskiego, z ideałów Rewolucji Francuskiej – braterstwa, to jednak „powrót do historii”, odwrót ludzkości do wcześniejszych, zdyskredytowanych form organizacji społeczeństw, bądź próby realizacji jakiejś nowej ideologicznej utopii – nie są zachęcającą alternatywą.

Dla przetrwania demokracji konieczne jest odejście od opisanych wyżej mechanizmów i praktyk, oraz odwołanie się do takich, które pozwolą nawiązywać do wyrastających z ducha zachodniego chrześcijaństwa najlepszych tradycji okazywania szacunku dla przeciwnika w demokratycznym dyskursie politycznym. Podstawowym warunkiem wstępnym wydaje się być wyjście poza Schmittowski, ściśle binarny horyzont uprawiania polityki, dominujący dziś niestety także w ramach liberalnej demokracji, a polegający na znajdowaniu wroga który nas definiuje – poprzez nasz sprzeciw wobec niego, pozwalając w ten sposób precyzyjnie formułować cele polityczne i, w ciągłym z nim sporze, dążyć do ich osiągnięcia. Wyjście poza taki binarny antagonizm jest dzisiaj bezwzględnie niezbędne.

Jednak by było to możliwe trzeba do dyskursu społecznego i politycznego wprowadzić nową dynamikę. Przywrócenie pokoju społecznego czy wręcz przetrwanie nas wszystkich jako społeczeństwa, zależne są teraz od rozpoznania przez wszystkich ludzi dobrej woli TRZECIEJ SIŁY, siły działającej ku dialogowi i pojednaniu, kierującej się szacunkiem dla wszystkich uczestników procesu politycznego, oraz nadrzędną zasadą unikania przemocy, także symbolicznej – i zachęcenia jej do działania, oraz nieustającego wysiłku tworzenia warunków do jej funkcjonowania. Siły niezależnej od dwu pozostałych, choć występującej w relacji do nich i kreującej taką relację pomiędzy nimi, by interakcja wszystkich sił politycznych mogła być pokojowa, także w sferze werbalnej. By zaistniał prawdziwy dialog społeczny, jeśli nie z innego powodu, to z troski o zdrowie psychiczne i duchowe nas wszystkich – jednostek, rodzin i całego społeczeństwa.

Czy będzie to siła oparta o masowy ruch lub taki który staje się masowym wskutek rosnącego poparcia, czy też nie – musi ona posiadać, lub przynajmniej móc wiarygodnie powołać się na autorytet moralny opierający się o nadrzędną zasadę poszanowania godności drugiego człowieka, naszego bliźniego. W świecie chrześcijańskim i post-chrześcijańskim jest to dalej w pełni intuicyjnie zrozumiałe, nawet jeśli natychmiast towarzyszą temu zagłuszające sumienie stwierdzenia: to nie my (stosujemy przemoc, nienawidzimy, poniżamy czy dehumanizujemy, itp., no, czasem nie mamy wyboru jak tylko odpowiedzieć stosownie na te ich prowokacje), to oni! W sytuacji niedającego się przełamać pata wzajemnych oskarżeń taka trzecia siła może pozwolić nam wyzwolić się z jarzma wzajemnej pogardy i nienawiści, pozwolić nam ujrzeć wszystko, w tym siebie, w innym świetle, w innym niejako wymiarze – duchowym.

Inspiracją dla chrześcijanina w tej sytuacji mogą być dwie ewangeliczne przypowieści, o zaginionej owcy i o dobrym pasterzu. Przez pryzmat Teorii mimetycznej Girarda mogą one być interpretowane jako przypowieści o koźle ofiarnym à rebours: w pierwszej z nich troska o jedną owcę (i jednego grzesznika) zyskuje pierwszeństwo wobec troski o dziewięćdziesiąt dziewięć owiec (i tyluż sprawiedliwych). Pełne miłości poszukiwanie jednej zagubionej owcy zostaje uzupełnione i wzbogacone w drugiej z przypowieści przez deklarację dobrego pasterza o woli oddania swego życia za swe owce. Przy takiej postawie dobrego pasterza możliwe będzie nastanie jednej owczarni – i jednego pasterza. Ale to sam dobry pasterz jest gotów ponieść ofiarę życia – i Chrystus Dobry Pasterz ją ponosi! – zamiast szafować czyimś życiem (bądź „tylko” czyimś dobrym imieniem, czy też czyjąś wolnością) dla zrealizowania idei „jednej owczarni”, jak dzieje się świecie ludzkich utopii i ich demagogicznych nosicieli.

Ale to jeszcze nie wszystko. W chwili swej samoofiary Chrystus Dobry Pasterz w trosce o swą owczarnię – całą ludzkość – o jej duchową kondycję, wybacza swym oprawcom: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią”. To prawdziwy probierz chrześcijańskiej postawy, a także wzorzec postępowania, jedynego pozwalającego zachować wolność wewnętrzną w obliczu doświadczanego zła i cierpienia. Przebaczenie służy bowiem przede wszystkim przebaczającemu i jego dobru duchowemu, tylko w dalszej kolejności – przebaczanemu. To także przykład postępowania dla nas wszystkich, ale każdy musi przejść tę drogę we własnym sumieniu. Natomiast przywódcy polityczni mogą mienić się chrześcijańskimi tylko wtedy gdy kierują się tym wzorcem. Uzależnianie przebaczenia od uznania win i pokuty tych, których postrzegamy jako winnych wobec nas to droga ku niewoli duchowej, ku – wziąwszy pod uwagę dynamikę procesu – samozatracie w nienawiści, w trawiącym pragnieniu zemsty, nie – sprawiedliwości.

xxx

Piękną egzemplifikacją trzeciej siły i uosobieniem postawy dobrego pasterza jest Mahatma Gandhi, postać pełna charyzmy i autorytet moralny, który był w stanie pociągnąć za sobą – mocą swego przykładu – rosnącą rzeszę swych rodaków. Ten niechrześcijanin dla którego Ewangelie stanowiły ważne źródło inspiracji, niezachwianie wierzył że przemoc na dłuższą metę niczego nie rozwiązuje, tworzy natomiast nowe zarzewia konfliktów. Swoją metodę działania politycznego opartą o zasadę ahimsy, radykalnego wyrzekania się przemocy, zastosował najpierw w walce z Imperium Brytyjskim o prawa dla Hindusów, co stopniowo przynosiło pożądane efekty, aż po finalny sukces. Jej siłą była właśnie ta jej pozorna czy rzekoma słabość. Zgodnie z ewangelicznym wzorem, na tym polega właśnie siła ruchów politycznych i społecznych wyrzekających się przemocy. Nie bez znaczenia było i to, że jego przeciwnikiem było imperium przynajmniej nominalnie, jeśli nie faktycznie, chrześcijańskie.

Ostatecznie jednak znalazł się w nowej sytuacji, gdy uznał że musi samotnie wystąpić jako trzecia strona i siła moralna – wobec swych tragicznie podzielonych rodaków, oddających się w warunkach odzyskanej wolności rzeziom międzyreligijnym. Początkowo mogło się wydawać, że pozostanie zupełnie sam, gdy ubrany tylko w przepaskę na biodrach siadł w Kalkucie w centrum publicznego placu i oznajmił, że będzie głodował w tym miejscu tak długo, jeśli konieczne to do śmierci, aż obie strony konfliktu – hinduiści i muzułmanie – nie złożą wokół niego swej broni, którą się wzajemnie zabijali. Dość powiedzieć, że finalnie odniósł zwycięstwo, i choć niepełne (rzezie nie ustały całkowicie) to jednak nie tylko symboliczne, gdyż fala przemocy zaczęła wraz z jego wystąpieniem opadać. A stało się tak także dlatego, że jego wystąpienie było częścią opartej o zasadę ahimsy przemyślanej strategii, w którą udało mu się w krótkim czasie zaangażować, siłą swego autorytetu, wielu swych rodaków, którzy będąc wyznawcami innych religii dotąd stali poniekąd na uboczu. Warto podkreślić, że zaangażowanie indyjskich chrześcijan było znaczące.

Jednak i archetypiczny wymiar jego działania musiał mieć zasadnicze znaczenia: wziął na siebie rolę kozła ofiarnego krwawej przemocy, w pierwszej kolejności tej zadawanej przez swych współwyznawców, lecz sumarycznie także przez wszystkich swych zwolenników po obu stronach religijnego podziału. Zgodnie z Teorią mimetyczną zapanował wtedy pokój – kiedy Gandhi leżał w komie przemoc ustała niemalże całkowicie. Mówiąc metaforycznie, Moloch uznał, że ofiara krwi już się dokonała, jednak to samoofiara Gandhiego spowodowała, że stało to się prędzej niż później. Co najbardziej budujące, Gandhi przeżył, jego samoofiara nie musiała jeszcze w tym momencie być ostateczną.

Nie mógł przy tym Gandhi uchodzić za całkowicie bezstronnego w wewnętrznym konflikcie rozdzierającym jego ojczyznę. Nie dało się praktycznie zachować całkowitej bezstronności – wcześniej z ogromnym bólem zgodził się na podział Indii według religijnego klucza, co zyskało mu rzesze wrogów. Co więcej, to posunięcie nie doprowadziło, bo nie mogło, do zapobieżenia wzajemnej przemocy wspólnot religijnych, zbyt były geograficznie przemieszane, zbyt wiele wykorzeniających rodziny i społeczności translokacji stało się de facto nieuniknionych. Mimo wszystko miał jednak ogromny autorytet moralny, który zechciał rzucić na szalę w tych tragicznych warunkach. Jego rola była nie do przecenienia. W końcu zapłacił za to zaangażowanie najwyższą cenę – śmierć z ręki swego rodaka i współwyznawcy. „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Trzecia siła wyrzeka się wszelkiej przemocy, sama nie unikając stanięcia się jej celem w razie konieczności – w nadrzędne imię miłości.

xxx

Nie ma jednoznacznego przełożenia powyższego na polską rzeczywistość. Po śmierci Jana Pawła II nie ma już przede wszystkim takiej jednoznacznej siły moralnej, która mogłaby wystąpić z działaniem w kierunku pojednania czy choćby załagodzenia konfliktu. Dla wielu – jeśli tylko się nad tym zastanowią – wręcz niewyobrażalna byłaby za Jego życia taka sytuacja jak dzisiaj w Jego i naszej ojczyźnie. Gdzie jest pokolenie św. Jana Pawła II dzisiaj? Czy nie należałoby od niego oczekiwać dzisiaj zaangażowania służącego przywróceniu pokoju społecznego, a nie stronniczości podszytej przekonaniem o własnej racji i nieomylności? Czy pójście za Janem Pawłem nie oznaczało przede wszystkim metanoi, zobaczenia SIEBIE w prawdzie? „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

Mimo Jego nieobecności – niestety także duchowej – jest jednak siła instytucjonalna, a w innym swym wymiarze także duchowa, która mogłaby spróbować podjąć się tego zadania. Już samo zdecydowane publiczne wystąpienie z taką inicjatywą mogłoby przyczynić się do przynajmniej częściowej odbudowy utraconego bądź szybko traconego przez nią autorytetu moralnego. Publiczny charakter działań nie wyklucza przy tym działań kameralnych, jeśli tylko znaleźliby się chętni do mediacji czy dialogu po obu stronach konfliktu. Chodzi oczywiście o kościół katolicki w Polsce, w pierwszym rzędzie o jego hierarchę. Ponadto polski kościół katolicki mógłby odwołać się do chlubnej – i skutecznej, jak niewątpliwie należy to ocenić – tradycji takiego publicznego i politycznego zaangażowania. Zaangażowania jako trzecia, niezależna siła dążąca do stworzenia warunków dialogu pomiędzy dwoma obozami, które, wydawać by się mogło, dzieliło prawie wszystko. I nie było wymogu (tak wtedy jak i dzisiaj), by funkcjonować w wyabstrahowanym świecie równego dystansu wobec wartości, które obie strony reprezentowały. Jednak w imię służby społeczeństwu i krajowi podjęcie takiego działania było wartością samą w sobie.

Oczywiście by było to dzisiaj możliwe, hierarchia kościoła musi uznać istnienie problemu i zobaczyć go we właściwym świetle. Czy składa się z ludzi, którzy by móc wymagać czegoś od innych są w stanie w pierwszej kolejności wymagać od siebie samych? Muszą bowiem w pokorze i w imię wyższych wartości odrzucić opowiadanie się po jednej stronie konfliktu, albo choćby stwarzanie takiego wrażenia swym brakiem zaangażowania w jego deeskalację, co zawsze zdaje się legitymizować aktualną władzę. Gdy ogromna ilość polskich rodzin – w tym katolickich – jest tak tragicznie podzielonych, że nie rozmawiają w ogóle ze sobą, bądź zupełnie zerwały wzajemne kontakty, wydawać by się mogło, że kościół nie ma wyboru. Bo choć nie jest zadaniem trzeciej siły przekonywanie kogokolwiek do zmiany swych poglądów, bądź nawet przywracanie jedności, lub raczej jej pozorów, ani domaganie się zaprzestania konkretnych działań politycznych, to jednak to ostatnie zastrzeżenie nie dotyczy takich działań z arsenału walki politycznej, które prowadzą do poniżania czy dehumanizacji przeciwnika, bądź przedstawiania go jako zło wcielone, np. poprzez przypisywanie mu wyłącznie niegodziwych zamiarów i motywacji. Sytuacja w naszych rodzinach jest odbiciem czy skutkiem takich właśnie działań polityków.

xxx

Jest jednak taka dziedzina struktur społecznych czy funkcjonowania państwa – opierająca się o zasadę niebinarnej, trójdzielnej równowagi – którą należy bezwzględnie chronić ze względów nie tylko praktycznych. Chodzi o wieńczącą stopniowo rozwijane przez zachodnią cywilizację ustrojowe mechanizmy kontroli i równowagi, zasadę trójpodziału i wzajemnej niezależności władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Sprecyzowana w połowie osiemnastego wieku przez Monteskiusza, została wkrótce potem wdrożona przez twórców Stanów Zjednoczonych. Jeszcze w XVIII wieku podjęła ją m.in. francuska Deklaracja praw człowieka i obywatela, a także polska Konstytucja 3 maja. Dzisiaj jest ona fundamentem liberalnej demokracji i państwa prawa. Dobrze rozumiał to św. Jan Paweł II, czemu dał jasny wyraz w swym przesłaniu do uczestników kongresu włoskiego Stowarzyszenia Sędziów w 2000 roku, podkreślając rolę zapewnienia równowagi między trzema władzami dla zagwarantowania prawidłowego funkcjonowania demokracji, a także wagę niezależności władzy sądowniczej.

Prawdą jest, że władza sądownicza zyskuje autorytet poprzez sprawiedliwe i terminowe orzekanie. Nie umniejszając roli tak zdobywanego autorytetu, trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że w praktyce niezbędna efektywność sądownictwa jako niezależnej trzeciej władzy opiera się też na posiadanym autorytecie formalnym, na autorytecie instytucji. W polskim systemie ustrojowym ten autorytet opiera się z kolei na Konstytucji, która musi mieć i ma najszerszą możliwą legitymację demokratyczną – i tylko w takim trybie, oraz w zgodzie z nią samą, może też być zmieniana. Wystarczy jednakże ten rozjemczy w swym charakterze autorytet trzeciej władzy podważyć (w ten sposób podważając też obowiązującą Konstytucję, zamiast dążyć do zmian w zgodzie z nią), by tę niezależną władzę w dużej mierze zneutralizować, jeśli nie praktycznie pozbawić racji bytu w państwie prawa: jej działania i wyroki będą coraz szerzej kontestowane – choć krytyka najczęściej należy się raczej prawodawstwu, które jest domeną władzy legislacyjnej – najpierw przez jedną, potem przez drugą stronę sporu, nawet jeśli ona sama nie stanie się prostą emanacją tych, którzy aktualnie sprawują władzę. Bez uznawania autorytetu formalnego autorytet biorący się ze sprawiedliwego i rozumnego orzekania nie będzie mieć znaczenia. Na każdej płaszczyźnie dyskursu publicznego pozostaną wtedy dwie strony sporu, które będą dochodzić swych praw przez odwoływanie się do nagiej siły, potencjalnie bez liczenia się z prawami drugiej strony. Czy nasz konfliktowy mimetyzm ma nam zafundować regres do ducha lex talionis? A może powrót trybunałów ludowych?

Dobrze byłoby gdyby kościół wystąpił w roli trzeciej siły, siły pojednania, w tej cywilizacyjnej wręcz kwestii. Jeśli, jak oczekuje część społeczeństwa, sądownictwo wymaga reformy – by znalazł wolę i sposób na wspieranie, bądź wręcz inicjowanie – jeśli zaszłaby taka potrzeba, bazującego na wzajemnym szacunku dialogu w tej sprawie, dialogu opartego wszakże o poszanowanie kluczowych zasad zachodniej cywilizacji. List przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego do prezydenta Andrzeja Dudy, w którym dziękując za jego postawę, tj. dwa veta w częściowej obronie niezależności sądownictwa, powołał się na przywołane wyżej słowa św. Jana Pawła II, może wskazywać na właściwe rozpoznanie sytuacji i taką właśnie wolę. Miejmy nadzieję, że może stać się on przyczynkiem do takiego dialogu.

Czy sygnalizuje on też wolę hierarchii kościoła by wystąpić jako siła pojednania także w szerszym wymiarze? Ze względu na powagę sytuacji całkowicie zasadne jest oczekiwanie by kościół raz jeszcze wszedł w rolę pasterza całego społeczeństwa, całego narodu, nawet jeśli dla wielu – zresztą po obu stronach barykady – będzie to zupełnie nie w smak. W obliczu ogromu odpowiedzialności powinien z pokorą wznieść się ku „dobremu pasterzowaniu” – w imię dobra wspólnego, w imię „jednej owczarni”. Którą przecież – zamieszkując pod jednym niebem, na jednej ziemi – wszyscy jesteśmy, nawet jeśli o tym zapominamy, nawet jeśli nie chcemy w ten sposób o sobie wzajemnie myśleć.

Ujmując bowiem sprawy w szerszej perspektywie, chodzi minimalnie – a może przede wszystkim – o to, by trzecia siła swym wystąpieniem i TRWAŁYM ZAANGAŻOWANIEM stworzyła taki klimat dla dialogu społecznego, który można by – za Marshallem Rosenbergiem – określić jako „porozumiewanie się bez przemocy”. Nie proponując konkretnych rozwiązań, nie forsując wstępnych celów, nawet tak rudymentarnych jak konieczność osiągnięcia kompromisu, taki dialog społeczny – paradoksalnie – ma tworzyć, bądź przywracać, zręby więzi społecznych, które bazują na empatii, na współodczuwającym szacunku dla godności drugiego człowieka. To zadanie które nie ma horyzontu czasowego; nie wolno od niego odstąpić jeśli trzecią siłą, nami czy kimkolwiek, kieruje poczucie odpowiedzialności. Miłość bliźniego dzieje się tu i teraz – lub wcale.