Sunday, December 30, 2018

Solidarność progresywistów i konserwatystów to dwie różne rzeczy

Czy dla polskich progresywistów powyższy wykres musi być powodem do pesymizmu i braku nadziei na dobry wynik wyborczy, nie mówiąc już o zwycięstwie, i na odsunięcie od władzy prawicy?

Socjologowie, np. dr hab. Jarosław Flis, twierdzą, że przedstawione powyżej dane odnoszące się do samoidentyfikacji Polaków pozostają zasadniczo niezmienne przynajmniej od 2007 roku. Ma tak być niezależnie od wyników wyborów, które pozornie takiej niezmienności zaprzeczają. Dwa nasuwające się natychmiast wnioski to:

1) Polska różni się od społeczeństw zachodnich; na Zachodzie postawy prawicowe do niedawna kojarzyły się z konserwatyzmem obyczajowym (po drugiej fali rewolucji obyczajowej, tej z przełomu wieków to już historia) i były bądź zbliżały się do neoliberalnych w kwestiach ekonomicznych (pojawienie się prawicy populistycznej zmienia ten obraz w pewnym stopniu), podczas gdy lewicowe kojarzyły się z progresywizmem obyczajowym i solidarnością w kwestiach ekonomicznych. Tymczasem w Polsce za najważniejszy element wyróżniający prawicę uważa się konserwatyzm obyczajowy, natomiast wśród postaw polskich prawicowców w kwestiach ekonomicznych przeważa nastawienie solidarnościowe, postawę lewicową wyróżnia zaś progresywizm obyczajowy i – podobnie jak dla prawicy – deklarowana solidarność społeczna. Czyżby w Polsce chodziło więc wyłącznie o kwestie obyczajowe? Otóż nie: rozumienie solidarności przez obie te grupy może być diametralnie odmienne, o czym dalej.

2) Ogromny procent głosujących wydaje się mieć niewykrystalizowane poglądy bądź plasuje się na osi samoidentyfikacji w pobliżu środka: w kwestiach obyczajowych to ponad 35%, a w ekonomicznych prawie 40%; liczby te pokazują ogromny potencjalny swing vote. Zakłada się, że rozkład poglądów wśród niegłosujących – stanowiących regularnie 45-50% wyborców – jest podobny, ale nie musi to być do końca prawdziwe. Sytuacja ta stanowi szansę dla charyzmatycznego lidera nowej generacji, w tym przede wszystkim zdolnego przemawiać do młodych lidera progresywnej siły politycznej – by aktywizować tych drugich i walczyć zarówno o ich głosy, jak i głosy tych pierwszych.

Powyższy wykres nie oddaje jednak złożoności postaw społecznych w takich kwestiach jak etatyzm-centralizm z jednej strony i samorządność-decentralizacja z drugiej, ale przede wszystkim co do usytuowania na osi partykularyzm (lokalność)-uniwersalizm. Szczególnie ta druga oś staje się dzisiaj decydująca w samoidentyfikacji, a zwiększenie jej znaczenia doprowadziło już na Zachodzie do zredefiniowania czym jest prawica, dzięki dojściu do głosu prawicy populistycznej. Chodzi przede wszystkim o rozumienie solidarności społecznej: polska prawica i dzisiejsza populistyczna prawica zachodnia rozumie ją wąsko, nacjonalistycznie – z czym wiąże się wykluczenie obcych, aż po postawy zmierzające w stronę ksenofobicznego czy wręcz rasistowskiego horyzontu; podczas gdy lewica widzi solidarność w sposób uniwersalizujący, aż po pełen uniwersalizm nie uznający żadnego wykluczenia. Ironia polega na tym, że w tym sensie może być i bywa oskarżana o „globalizm” – podczas gdy to progresywna lewica walczy z globalizacją neoliberalizmu.

To że progresywiści i konserwatyści inaczej rozumieją solidarność społeczną nie powinno dziwić, choćby w świetle badań amerykańskiego psychologa społecznego Jonathana Haidta. Spośród wyróżnianych przez niego sześciu moralnych fundamentów człowieka, trzy z nich wydają się mieć związek z rozumieniem i praktyką solidarności: troska, sprawiedliwość i lojalność. Według Haidta konserwatyści mają wyłączność na trzeci z nich. Jednak lojalność jest w ich ujęciu wykluczająca: lojalność w stosunku do swoich wiąże się z wyostrzonym postrzeganiem obcości tych, którym ona nie przysługuje. Często przekłada się to także na odmawianie im zwykłej ludzkiej solidarności. Dzieje się tak niezawodnie gdy rzeczywistość społeczną wytłumaczy im będący dla nich autorytetem prawicowy przywódca (według Haidta manifestowanie czy potrzeba szacunku dla autorytetów to kolejny fundament moralny właściwy tylko konserwatystom; może prowadzić do aprobaty autorytaryzmu) – np. przez wskazanie ich jako niosących zagrożenie nosicieli pasożytów, lub gdy jego „nauczanie moralne” przedstawi gejów jako zboczeńców, a kobietom odmówi należnych im praw. Ponadto wprawdzie dwa pierwsze z wspomnianych moralnych fundamentów Haidta są wspólne dla obu grup, jednak rozumienie sprawiedliwości może się u nich znacząco różnić, nawet jeśli bazuje na jej pojmowaniu jako równości, czy to jako równości szans, czy jako równości rezultatów: kto miałby mieć równe szanse? komu przysługuje równość rezultatów? W odniesieniu do troski jako kompasu moralnego: kogo należy ją objąć? Konserwatysta, szczególnie ten któremu sprawy wyjaśnił jego prawicowy przywódca, odpowie na te pytania inaczej – wykluczająco wobec obcych czy innych – niż progresywista, który będzie skłonny odpowiedzieć na nie inkluzywnie.

Czy nazwiemy to uniwersalizacją czy globalizacją (jak przyjęło się to zjawisko pejoratywnie określać), w teorii i praktyce gospodarczej można rozróżnić przynajmniej cztery historyczne fazy tego zjawiska, częściowo nakładające się na siebie: przezwyciężenie protekcjonistycznego merkantylizmu w kierunku klasycznego konsumpcjonistycznego kapitalizmu; kapitalizm imperialistyczny, traktujący swe imperia zarówno jako źródła surowca, lokalnej siły roboczej, jak i jako rozrastające się rynki zbytu dla własnego przemysłu; ewolucja, przyspieszająca wraz z upadkiem imperiów, w kierunku globalnej swobody przepływu kapitału (pod egidą WTO, OECD, IMF i Banku Światowego) i dominacji ideologii neoliberalizmu, kulminująca na Zachodzie wraz z triumfem tzw. trzeciej drogi, propagowanej przez partie uważające się za lewicowe; współczesne próby modyfikacji tego stanu rzeczy, stwarzające uporządkowane ramy dla transgranicznych przepływów siły roboczej (przede wszystkim Unia Europejska, będąca wewnętrznym ponadnarodowym rynkiem pracy opierającym się o mechanizm swobodnego przepływu siły roboczej na całym swym obszarze).

Wydaje się jednak, że UE pozostanie wyjątkiem jeszcze długo, że pełna globalizacja swobody transgranicznych przepływów siły roboczej, zwierciadlanego odbicia swobody przepływu kapitału, nie nastąpi w dającym się przewidzieć czasie. Tym dobitniej należy podkreślać dobrodziejstwa płynące z uczestnictwa Polski w UE, tym bardziej, że można stwierdzić z całą pewnością, że to istnienie tego wolnego wewnątrz-europejskiego rynku pracy jest jednym z dwóch głównych czynników decydujących o poparciu Polaków dla członkostwa Polski w UE – Polacy są jego ogromnymi beneficjentami; podobnie jak i solidarności europejskiej zmierzającej do wyrównywania szans cywilizacyjnych krajów członkowskich, a przejawiającej się dodatnimi przepływami finansowymi netto do Polski (to drugi czynnik).

Tymczasem wizja rządzącej polskiej prawicy – manifestująca się brakiem solidarności europejskiej, eurosceptyczna, europejsko odśrodkowa, polegająca na stałym balansowaniu na granicy norm konstytuujących Unię Europejską (nie mówiąc już o łamaniu Konstytucji własnego kraju), może siłą rozpędu doprowadzić Polskę do opuszczenia UE. Solidarność europejska jest bowiem kluczowa. Jej brak był głównym powodem zwycięstwa zwolenników Brexitu w Wielkiej Brytanii, a dotyczył przede wszystkim tego co dla Polaków jest jednym z decydujących czynników poparcia dla członkostwa: swobody przepływu siły roboczej. Populizm prawicowy zawsze stawia na solidarność nacjonalistyczną, która prędzej czy później musi wejść w konflikt z innymi tak rozumianymi „solidarnościami”, nawet jeśli dzieje się to w ramach wspólnoty narodów kierującej się wspólnie wypracowanymi zasadami. Taka partykularystyczna solidarność to pseudo-solidarność.

Odpowiedź polskich progresywistów musi stawiać na prawdziwą solidarność – uniwersalizującą, a w pełni uniwersalistyczną jeśli chodzi o Unię Europejską. Nie dość że jest to dzisiaj namacalnie korzystne dla Polski i Polaków, to także tylko wtedy będziemy mogli mieć wpływ na wewnętrzną i zewnętrzną politykę znaczącego gracza na międzynarodowej arenie jakim jest UE, i uczestniczyć np. w wypracowaniu regulacji niepożądanych aspektów globalizacji, w tym neoliberalnych zasad rządzących dzisiaj światową gospodarką. Warto też pamiętać, że kombinacja uniwersalistycznie pojmowanej, otwartej solidarności społecznej z progresywizmem obyczajowym to cechy lewicowego poglądu na świat. Nie ma potrzeby ukrywać tego źródła inspiracji, mimo starającej się zamazywać podziały ideowe mody na najrozmaitsze ponad-ideologiczne „trzecie drogi”. Warto powtórzyć raz jeszcze: progresywny program i uosabiające je ugrupowania polityczne potrzebują charyzmatycznego lidera nowej generacji, zdolnego przemawiać do młodego pokolenia, nie wahającego się też uderzyć w populistyczne tony dla zrównoważenia retoryki prawicy, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Saturday, December 22, 2018

Jezus egalitarysta: przesłanie świąteczne dla chrześcijan-progresywistów

Nieodłączną częścią religijnego przesłania Jezusa był niezwykle postępowy jak na jego czasy przekaz społeczny. Jezus rozprawiał się m.in. z wykluczającym słabszych i obcych rozumieniem „bliźniego”, pojęcia dla niego kluczowego, jak i z wymogiem bezwarunkowego szacunku dla zastanej hierarchii społecznej, a także np. z modelem patriarchalnej rodziny. To ten przekaz zaprowadził go ostatecznie na miejsce publicznej egzekucji przez ukrzyżowanie. Współdziałali w tym współcześni mu możnowładcy, zarówno religijny establishment Izraela jak i okupacyjne władze rzymskie. Jednak po jego odejściu z tego świata przekaz nie zamarł; przeciwnie – w niemalże czystej formie trwał i zyskiwał nowych zwolenników aż po początek IV wieku, kiedy to najpierw zakończenie prześladowań, a potem, pod koniec tegoż wieku, ustanowienie chrześcijaństwa religią państwową, spowodowały odejście od jego prostoty i piękna – w kierunku kompromisu z władzą, jeśli nie wręcz zajęcia miejsca w jej szeregu. To z takim stanem rzeczy mamy dzisiaj do czynienia w Polsce.
xxx 

Na tle biblijnego wyobrażenia o stworzeniu człowieka na obraz Boga, Imago Dei, radykalne nauczanie Jezusa mówi o duchowej jak i doczesnej równości ludzi, a czyni to przyjmując punkt widzenia pokornych, prześladowanych i bezsilnych. Przekaz wiąże się z autorytatywną reinterpretacją Pisma, która ma odzwierciedlać jego głębokie duchowe znaczenie, choć ukryte dotąd dla mniej wnikliwych to jednak prawdziwe. Z pozycji uosabiającej tradycyjny proroczy wzorzec, przedstawiając się jako człowiek ubogi, który jednakże zna Pismo na wylot, Jezus wchodzi w konfrontację przede wszystkim z religijnym establishmentem swej ojczyzny, stanowiącym najważniejszą warstwę żydowskiego społeczeństwa, o ile nie najpotężniejszą – wziąwszy pod uwagę zniewolenie Żydów przez Rzym.

Nie wypowiada choćby jednej pochwały tego, co religijna hierarchia czyni względnie sobą reprezentuje, przeciwnie – oskarża ją o najgorsze możliwe przestępstwa, w tym o mordowanie proroków, którzy go poprzedzili. Sławi wyłącznie dawno zmarłych przywódców religijnych i proroków. O żyjących ma do powiedzenia co następuje: „Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Lecz najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on,” które to stwierdzenie zwolennik Jezusa (ten, który „ma uszy do słuchania”) ma prawo zrozumieć jako egalitarystyczne w swej wymowie. W kontekście nauczania o pokucie i nawróceniu wskazuje też jak potencjalna równość staje się rzeczywistą. Nauczanie to zawiera paradoks: ci w społeczności, którzy są „pierwsi” staną się „ostatnimi”, podczas gdy „ostatni” – „pierwszymi”. Zaiste bardzo mocny to sposób wprowadzenia zasady równości!

Wszystko to wspiera kluczowy przekaz Jezusowego nauczania, zawarty w Kazaniu na Górze: wywyższenie uciskanych i poniewieranych. Zwani są oni „solą ziemi”, a cisi pośród nich „posiądą ziemię”. Wiele błogosławieństw i nagród będzie ich udziałem, co więcej – wydaje się, że będą one zarezerwowane tylko dla nich. Ale przekaz ten idzie dalej: cisi i pokorni, a raczej ci, których życie zmusza do takiego postępowania jeśli chcą przetrwać w tym świecie, są, jak wspaniale wyjaśnia w swych książkach amerykański teolog Walter Wink, instruowani w taktyce działań – dla wnikliwych może to stać się w pełni rozwiniętą bezprzemocową strategią – wykorzystujących istniejące normy społeczne dla zawstydzania swych prześladowców i skłaniania ich w ten sposób do zmiany postępowania. Nawet najbardziej charakterystyczny przykład z tej kategorii, „jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi!”, można w ten sposób interpretować. Nie należy jednak folgować nienawiści do swych prześladowców: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych”. Tak rozumiana i nakazywana doskonałość, „jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski”, to druga strona radykalnej równości człowieka w oczach Boga.

Powyższe społeczne i soteriologiczne rozważania to nie wszystko co wiąże się z uwypuklaniem równości w nauczaniu Jezusa. Znajdziemy tutaj także rodzinę, i to w kontekście znaczącą odbiegającym od wsparcia jej tradycyjnego modelu. Młody człowiek, który chciał wypełnić synowską powinność pochowania swego ojca usłyszał, „zostaw umarłym grzebanie ich umarłych!”, trudno dające się pogodzić ze zwyczajami patriarchalnej rodziny. Ponadto, kiedy „Ktoś rzekł do Niego: «Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą»”… Jezus odpowiedział… „«Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?» I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: «Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką»”. To stwierdzenie idzie jeszcze dalej, zastępując de facto rodzinę doczesnym braterstwem równych sobie ludzi, pod warunkiem, że wszyscy oni wypełniają wolę Ojca.

Wszystko to znajduje kulminację w następującym przekazie: „Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy.”

Nie ma większego znaczenia czy stwierdzenie to ma funkcję normatywną, czy też stanowi jedynie opis sytuacji. Jezus wyraźnie pokazuje, że doskonale wie jakie są konsekwencje jego nauczania – i mimo to nie waha się go głosić, jak w powyższym zdaniu czyni to w kontekście rodziny. Nie zważa na konsekwencje radykalnego odróżnicowania czy też radykalnej równości. Niezależnie od wszystkiego, tradycyjna patriarchalna rodzina, ów kulturowy bastion mający (rzekomo) chronić przed niebezpieczeństwem rywalizacji, konfliktu i przemocy, musi ustąpić takiemu jej modelowi gdzie nic poza Bogiem nie jest święte, a wszyscy są sobie równi.

Ewangelie są skarbnicą duchowych inspiracji. Każda nowa generacja znajduje nowe wątki, względnie postrzega inne w nowym świetle. Dla gejów i lesbijek chrześcijan tak właśnie dzisiaj ma się sprawa z wersami 17:34-35 Ewangelii wg św. Łukasza: „Tej nocy dwóch będzie na jednym posłaniu: jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony. Dwie będą mleć razem [w Biblii Hebrajskiej „mleć” ma w przynajmniej czterech miejscach odnosić się do stosunku seksualnego]: jedna będzie wzięta, a druga zostawiona”. Te słowa Jezusa, wypowiedziane w kontekście wzięcia do nieba, interpretowane są jako wskazanie, że aktywność seksualna gejów i lesbijek nie oznacza dla nich automatycznie „wiecznego zatracenia”, a ponadto mają one oznaczać zrównanie form ludzkiej seksualności.

Chociaż równość wszystkich ludzi można wywieść z Imago Dei, odnoszący się nie tylko do równości w oczach Boga równościowy przekaz Jezusa, skierowany był jednak przede wszystkim do Izraela, a w szczególności do jego żydowskich uczniów i zwolenników. Apostoł Paweł poszedł dalej, szerząc przekaz równości ponad granicami etnicznymi, czyniąc go uniwersalnym w zasięgu. Co u Jezusa pozostawało domniemane Paweł wypowiedział otwarcie, obejmując nim wszystkich wierzących: „Bo wy wszyscy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliście się w Chrystusa. Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie”, oraz „…tu już nie ma Greka ani Żyda, obrzezania ani nieobrzezania, barbarzyńcy, Scyty, niewolnika, wolnego, lecz wszystkim we wszystkich Chrystus”. Dążenie Pawła by uczynić chrześcijaństwo religią uniwersalną spowodowało, że wywrotowy wpływ przekazu równości na hierarchiczne stosunki społeczne zaczął być odczuwalny także poza Izraelem. W konsekwencji chrześcijaństwo było traktowane przez Cesarstwo Rzymskie jako publiczne zagrożenie.

xxx 

Wczesne wspólnoty chrześcijańskie dbały o ducha równości społecznej we własnych szeregach: nie mając większego wpływu na zewnętrzne stosunki społeczne, dbano w pierwszej kolejności o równość ludzkiej godności. Dążono tym samym także do utrzymania spoistości i solidarności w obliczu zewnętrznych przeciwieństw, w tym także fizycznych prześladowań – aż po męczeństwo. Wydawać by się mogło, że znacznie mniejszą wagę przywiązywano do kolejnego ideału, który wystąpienie Jezusa uwypukliło, a mianowicie wolności. Byłaby to jednak niewłaściwa konstatacja: nie pochwalano „negatywnej” wolności, indywidualistycznej de facto „wolności od” – od odpowiedzialności i zobowiązań wobec grupy, itd. Podkreślano wolność pozytywną, „wolność do”, która w chrześcijańskim kontekście znaczyła przede wszystkim wolność do miłości, w pierwszej kolejności Boga, ale także miłości bliźniego jak siebie samego, w duchu przypowieści o Dobrym Samarytaninie. Symbolizował to i uosabiał np. rytuał agape, w zależności od okoliczności uczta całej wspólnoty, bądź wieczorny posiłek miłości dla ubogich wydawany przez bardziej zamożnych, jak i generalnie bardzo powszechny duch inkluzywnej gościnności. Wszystko to zaczęło zanikać z chwilą zaprzestania prześladowań chrześcijan w Cesarstwie Rzymskim na początku IV wieku, a na dobre zanikło stopniowo po tym jak chrześcijaństwo pod koniec IV wieku stało się religią państwową. Jednak chrześcijanin-progresywista powinien o tym dziedzictwie pamiętać, gdyż można z niego czerpać inspirację, dążąc w zmienionych warunkach do przywrócenia przynajmniej jego ducha.

Monday, December 10, 2018

Francuska lekcja: potrzeba progresywnego populizmu

Zdecydowane zwycięstwo Emmanuela Macrona w drugiej turze francuskich wyborów prezydenckich w maju 2017 r., stosunkiem głosów 66%-34% nad nacjonalistyczną populistką Marine Le Pen, okrzyknięto dowodem przywiązania większości Francuzów do zasad liberalnej demokracji, przejawem dojrzałości społeczeństwa. Taka ocena nie zauważała jednak podstawowego faktu, że głos na Macrona i jego „reformistyczną” trzecią drogę, był także wyrazem zdecydowanego protestu przeciwko całemu dotychczasowemu establishmentowi politycznemu kraju. Można zaryzykować dwa stwierdzenia: że miraż „trzeciej drogi”, będącej rzekomo w stanie pogodzić wywodzące się z neoliberalizmu sprzeczności współczesnej liberalnej demokracji, jeszcze raz był w stanie uwieść zachodnie społeczeństwo – co może się nie powtórzyć w przewidywalnej przyszłości; że obserwowana przez nas klęska tego podejścia (dzisiaj poparcie dla Macrona deklaruje kilkanaście procent elektoratu) oznacza, że jedyną metodą przeciwstawienia się prawicowemu populizmowi jest populizm lewicowy bądź progresywny.

Rozwijając drugą konstatację: to co aktualnie dzieje się we Francji powinno być znaczącym memento dla wszystkich, którzy wierzą w możliwość przeciwstawienia się prawicowemu populizmowi poprzez odnowę czy retusz dyskursu liberalno-demokratycznego. Takie podejście gwarantuje utrwalenie się podziału społeczeństwa niemalże na pół, jednakże przy stale pogłębiającej się jego polaryzacji. Szczególnie wyraźnie widać to w systemach o ordynacji większościowej, bądź praktycznie dwupartyjnych; dotyczy to także wzajemnie antagonistycznych wobec siebie bloków wyborczych, w tym ad hoc czy nieformalnych, drugich tur wyborów prezydenckich, wszelkich sytuacji gdzie zero-jedynkowość decyzji wyborców wymuszona jest naturą sprawy, jak w referendach: wszędzie tam wynik oscyluje wokół 50%-50% (i takiego wyniku należy się też spodziewać w następnych wyborach prezydenckich we Francji). Oczywiście wszystko to jest prawdą tylko tak długo dopóki przestrzegane są reguły liberalnej demokracji. By móc przełamać tę prawidłowość na swoją korzyść, prawicowi populiści z pozycji chwilowego wygranego mogą zdecydować się na łamanie reguł liberalnej demokracji, np. niezależności sądownictwa, szczególnie jednak jej naczelnej zasady pluralizmu – tak zrobił Orban na Węgrzech przez podporządkowanie sobie także większości prywatnych mediów; nota bene, w Polsce stanie się tak w drugiej kadencji PiS, jeśli do niej dojdzie. Należy jednak podkreślić, że poparcie dla prawicowych populistów, którym udało się sięgnąć po władzę, utrzymuje się na wysokim poziomie nawet jeśli nie odwołują się do jawnego łamania reguł liberalnej demokracji, względnie napotykają w tej mierze na istotne przeszkody: poparcie dla Trumpa regularnie przekracza 40%, dla PiS-u do tego poziomu często się zbliża. Natomiast złamanie zasady pluralizmu pozwala Orbanowi osiągać poparcie i większości parlamentarne dające mu swobodę w zmienianiu konstytucji.

W obliczu słabnięcia pozycji sił broniących konsensusu liberalno-demokratycznego w wielu krajach Zachodu, w tym mieniących się nurtami „trzeciej drogi” ugrupowań de facto uznających prymat neoliberalizmu, wyraźnie widać, że nie tędy droga jeśli chodzi o dawanie efektywnego odporu prawicowemu populizmowi. W niektórych z tych krajów – tam gdzie drastycznie wzrastają nierówności społeczne, takich jak USA – potencjalnie skuteczną odpowiedzią mógłby być populizm lewicowy. Powinien on powalczyć o przejęcie retorycznej figury „zwykłego człowieka”, zawłaszczonej przez populizm prawicowy, któremu udało się przekonać tegoż zwykłego człowieka, że w jego interesie ekonomicznym jest obniżanie podatków – czego efektem jest jednak dalsze obniżanie zakresu i poziomu usług publicznych, lub niezapewnianie takich, które w innych krajach Zachodu są standardem, jak ubezpieczenie zdrowotne; a z którego de facto korzystają przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie najbogatsi. Machinacje liberalnego establishmentu Partii Demokratycznej, które uniemożliwiły przeciwstawienie prawicowemu populizmowi Trumpa lewicowego populizmu Bernie Sandersa – który miałby realną szansę pokonać Trumpa w wyborach – doprowadziły także do zmarnowania okazji przetestowania takiego starcia. Paradoksalnie, w krajach Zachodu cechujących się większą relatywną równością, posiadających lepsze usługi publiczne, możliwość wykrystalizowania się skutecznego politycznie populizmu lewicowego nie jest tak oczywista. Prawdopodobieństwo jego sukcesu wzrasta oczywiście w sytuacjach kryzysowych, czego przykładem było wystąpienie greckiej Syrizy, choć zabrakło jej odwagi w decydującym momencie by sprzeciwić się neoliberalnemu dyktatowi, mimo silnego mandatu od wyborców.

Trzeba też jasno powiedzieć, że w dzisiejszej liberalnej demokracji nie widać szans na znaczące zmniejszenie polaryzacji społeczeństwa: podział sceny politycznej w dłuższym horyzoncie czasowym na trzy niemalże równoważne siły wydaje się stosunkowo mało prawdopodobny. Możliwy scenariusz natomiast to przesunięcie się głównej osi sporu politycznego z przebiegającej pomiędzy (neo)liberalnym centrum a szowinistyczną prawicą w ten sposób, że centrum zostałoby zastąpione populizmem lewicowym jako głównym antagonistą; słabnące liberalne centrum pozostałoby jednak w grze. W efekcie mielibyśmy powrót, choć w wersji populistycznej, do naturalnego politycznego sporu na linii prawica-lewica, który słabnący dzisiaj konsensus liberalny był do niedawna w stanie skutecznie neutralizować czy zamazywać. Siła takiego przeciwnika jak i cała konfiguracja sceny politycznej gwarantowałyby dodatkowo, że posunięcia zmierzające do przekreślenia pluralizmu liberalnej demokracji spotkałyby się ze zdecydowanym odporem.

Oczywiście w Polsce, kraju pretendującym do bycia częścią Zachodu, przez który nie przetoczyła się jednak jeszcze rewolucja kulturowa, możliwy jest też inny scenariusz, dający dodatkowo większe nadzieje na sukces: wystąpienie populizmu progresywnego – szerszego niż populizm stricte lewicowy. To szowinistyczne ekscesy prawicy nakazują tę szansę wykorzystać: „kto sieje wiatr, zbiera burzę”. Front solidarności mógłby objąć znacznie szerszą gamę żądań – w sytuacji gdy wykluczanych jest tak wiele grup domagających się emancypacji, w tym najliczniejsza możliwa, czyli kobiety żądające prawa decydowania o własnym losie. Jednak kluczowym dla tego progresywnego populizmu jest jego konieczny lewicowy komponent, który pozwoliłby odebrać prawicy wspomnianą już figurę retoryczną „zwykłego człowieka”. By być w takim działaniu wiarygodnym trzeba by mieć odwagę na zdecydowane wyjście poza paradygmat neoliberalny. Także przy rozwiązywaniu palących i niezwykle trudnych problemów ekologicznych, takich jak kwestia globalnego ocieplenia.

Skutkiem przerzucania ciężarów z tym związanych na zwykłego zjadacza chleba, jak próbują to dzisiaj zrobić przedstawiciele „trzeciej drogi” we Francji, będzie dalszy wzrost znaczenia i sukcesy wyborcze populizmu. Czy beneficjentem musi być jednak jego prawicowa odmiana? Warto zwrócić uwagę, że tam gdzie doszedł on do władzy, swymi działaniami często oddala się od rozwiązania problemu zmiany klimatu, względnie wręcz zaprzecza istnieniu problemu: rada Trumpa dla Macrona to wycofanie się z Porozumienia paryskiego („trwanie przy nim źle się dla Paryża skończy”) i zwrot ludziom kosztów z nim związanych w postaci obniżenia podatków; natomiast w Polsce, obok szumu wokół budowy polskiego samochodu elektrycznego, na razie faktyczną odpowiedzią jest np. budowa nowego bloku energetycznego opalanego węglem kamiennym w Elektrowni Ostrołęka, czyli na terenie Zielonych Płuc Polski, plus apel ministra rządu o znalezienie miejsc na nowe kopalnie węgla. Tymczasem zwykły zjadacz chleba ma płuca, które będą musiały wdychać gęstniejący rakotwórczy smog, jeśli nic się z tym problemem nie zrobi – i tylko jedno życie. Dlaczego jednak to on ma ponosić gros kosztów z tym związanych? Otóż nie poniesie, bo odda swój głos na prawicę, która problemowi zaprzecza lub go bagatelizuje. Chyba że progresywny populizm włączy żądania i postulaty dotyczące klimatu w swój łańcuch solidarności w sposób wiarygodny, tzn. uczyni swoimi tylko takie, które proponują rozwiązania odrzucające paradygmat neoliberalny.

Swoją drogą ciekawe co zrobi teraz Macron, do niedawna ogłaszany przez część mediów wręcz nieformalnym przywódcą Europy i wydawać by się mogło do tej roli otwarcie pretendujący: wycofał się już z podwyżek podatku paliwowego, ale za radą Trumpa by wycofać się z Porozumienia paryskiego pójść nie może – w końcu porozumienie zawarto w Paryżu! Czy zdecyduje się przekroczyć neoliberalny horyzont (znamienne, że podwyżka podatku paliwowego w tle miała jednoczesne obniżenie podatku od wielkich fortun) i spróbuje wypracować strategię klimatyczną, która byłaby akceptowalna dla elektoratu? Niewątpliwie swoją arogancją radykalnie zredukował szanse na sukces w sprawie, która jest jednocześnie ważka i niezwykle trudna.

Monday, November 26, 2018

Pora na progresywny populizm

„Policzmy się! Zbierzmy nasze sprawy, które nigdy nie zostały wysłuchane przez polityków. Niech nasze marzenia dodadzą nam skrzydeł, by wprowadzić realne zmiany.”… „Rząd Prawa i Sprawiedliwości, zamiast zajmować się poprawianiem warunków naszego życia, chciałby poprawiać nas samych, bez wcześniejszego poprawienia siebie samego. Mówi nam, co jest moralne albo patriotyczne. Dzieli nas na lepszych i gorszych. Pogłębia nierówności, okazuje pogardę przeciwnikom, odgradza się od Polaków barierkami i zastępami policji.” (Robert Biedroń, Nowy rozdział)

xxx 

W krajach liberalnej demokracji populistyczny styl uprawiania polityki odgrywa coraz większą rolę. Broniący status quo dyskurs instytucjonalny, oparty w znacznej mierze o konsensus zbudowany wokół kanonów neoliberalizmu, przedstawia to jako zagrożenie dla systemu i jego porządku wartości, jednak broniąc się sam przesuwa się w stronę akomodacji części wysuwanych żądań. Ta obrona z pozycji centrystycznych może jednak nie wystarczyć. Bieżąca erupcja dialektycznego napięcia leżącego u podłoża systemu, charakteryzująca się m.in. głęboką polaryzacją społeczną, niesie jednak – obok niewątpliwych zagrożeń, w takich krajach jak Polska choćby regresu w kwestii emancypacji pewnych grup społecznych – również szanse przyspieszenia zmian na lepsze. Paradoksalnie, w kategoriach szansy można mówić przede wszystkim w odniesieniu do krajów, które ciągną się w peletonie rewolucji kulturowej Zachodu, jak Polska właśnie. To właśnie tam populistyczna polityka może jeszcze przynieść efekty odwrotne do oczekiwań tych, którzy ją zapoczątkowali. Przypominają się słowa Jarosława Kaczyńskiego z pierwszej połowy lat 1990. o działaniach ZChN-u jako prostej drodze do dechrystianizacji Polski; dzisiejszym ZChN-em jest oczywiście sam PIS. Tę szansę można i należy wykorzystać. W tym celu, by nie być skazanym na hegemonię populizmu nacjonalistycznego, należy odpowiedzieć własnym, progresywnym populizmem. Analizując tę sytuację, czy też podejmując działanie, warto posłużyć się teorią politycznej hegemonii i wizją populizmu Ernesto Laclau’a, teoretyka populizmu (i zwolennika jego lewicowej wersji), z którego myśli niniejszy esej korzysta. Większość specyficznych pojęć użytych w tym eseju pochodzi od niego, część z nich pośrednio od psychoanalityka Jacques’a Lacana.

Dyskurs liberalno-demokratyczny vs prawicowy populizm 

Konsensus liberalno-demokratyczny, czyli współczesny konsensus instytucjonalny zachodniej cywilizacji znakomicie charakteryzują słowa byłego premiera Wielkiej Brytanii, Tony Blaira: „nie ma polityki lewicowej czy prawicowej, jest tylko polityka dobra i zła”, a także polski slogan o „ciepłej wodzie w kranie”. Któż mógłby być przeciwny duchowi tych stwierdzeń? A jednak w momencie kryzysu to nie wystarcza, wtedy też pojawia się szansa dla populistów. Tak właśnie stało się w świecie w konsekwencji kryzysu finansowego lat 2007-2008, a w Europie, w tym w Polsce, dodatkowo po kryzysie migracyjnym 2015 roku (migrację na potrzeby swojej propagandy i tworzenia własnego ruchu stale wykorzystuje także Donald Trump). Świadectwem załamywania się wiążącego się z tym konsensusem dyskursu jest np. ciąg wydarzeń z ostatniej kampanii prezydenckiej w USA: rozpaczliwa obrona liberalnego establishmentu Partii Demokratycznej przed możliwością przeciwstawienia prawicowemu populizmowi Trumpa lewicowego populizmu Bernie Sandersa – który miałby realną szansę pokonać Trumpa w wyborach!, słowa Hilary Clinton o zwolennikach Trumpa jako „godnych pożałowania” (a także gdy owi deplorables w charakterystycznym stylu populizmu domagali się na spotkaniach wyborczych ze swym kandydatem Trumpem by „zamknąć ją [tj. Clinton] w pudle”). Można do tego dodać wywiady Clinton z jesieni 2018, w których dzieli się ona otwarcie swym niezrozumieniem tego, co się dzieje…

Konsensus liberalno-demokratyczny załamuje się na naszych oczach, w miejsce koncyliacyjnej centrowej polityki mamy najgłębszą polaryzację społeczną w historii, dzielącą społeczeństwa niemalże na pół. Charakteryzujący go pluralizm formalnie równoprawnych żądań czy postulatów, interesów i praw zawęża się, przy stale się pogłębiającej, niemalże symetrycznej polaryzacji postaw społecznych, do dwubiegunowości dyskursów: instytucjonalnego, broniącego status quo, o hierarchizującym, gradualistyczno-transformistycznym podejściu, posługującego się logiką różnicowania – tożsamości, interesów, roszczeń, itp. – by w imię stabilności systemu stopniowo je akomodować (często tylko przedstawiać swe działania jako akomodację), część z nich – rozbiwszy swym działaniem możliwość naturalnej solidarności – de facto wypychając poza margines widzialności czy wrażliwości społecznej; oraz populistycznego, o zacięciu radykalnym jeśli nie rewolucyjnym, dla zdobycia władzy posługującego się retoryką totalnej krytyki rzeczywistości społecznej (po odpowiednim retuszu, wykorzystując sterowaną projekcję psychologiczną, także dla jej podtrzymania), często w oderwaniu od stanu faktycznego (np. „Polska w ruinie”), tworzącego nieprzekraczalną barierę antagonizmu wobec wroga (najważniejsza figura wroga to „elity”), konstruującego „łańcuch ekwiwalencji” różnorodnych wysuwanych żądań i, w celu ich jednoczenia, posługującego się nośnym, uniwersalnym symbolem, najczęściej żądaniem będącym jakimś utopijnym ideałem (zwanym „pustym znaczącym”), takim jak wolność, sprawiedliwość czy solidarność; względnie nazwisko charyzmatycznego lidera (Perron, perronizm) je uosabiające. Mimo że w konkretnej sytuacji danego populistycznego ruchu każde z tych żądań-ideałów zawiera pewne minimum treści partykularnych, wiążących się z kontekstem działania ruchu, dominuje nad nimi uniwersalizm jego przesłania: („pusta”) forma przeważa nad treścią. Stąd też jego hegemonia nad innymi żądaniami-ogniwami łańcucha ekwiwalencji, których partykularyzm stale walczy o lepsze z uniwersalizmem, będącym nieuniknionym i pożądanym rezultatem ich udziału w tymże populistycznym łańcuchu i jego walce ze status quo.

W dyskursie populistycznym nie wszystkie żądania i swobody są uznawane za równoprawne, gdyż zgoda na ich równoważność formalną oznaczałby w praktyce promowanie praw silniejszych grup w społeczeństwie – elit – i w konsekwencji niemożność realizacji żądań i praw słabszych grup. W przeciwieństwie do – formalnie – inkluzywnego dyskursu instytucjonalnego (jeśli weźmie się pod uwagę pełny zwyczajowy cykl wyborczy liberalnej demokracji), „równościowy” dyskurs populistyczny wyklucza: postulaty „elit” są wyłączone z jego alternatywnego „łańcucha równoważności” żądań. To te żądania, ów równoprawny łańcuch żądań, które domagają się natychmiastowej realizacji z chwilą dojścia do władzy, tworzą populistyczny „lud”. „Elita” to wróg takiego „ludu”, to siła antagonistyczna.

Zgodnie z podejściem Ernesto Laclau, grupę społeczną konstytuują jej żądania, to one ją określają, a „lud” powstaje wskutek równoprawnego traktowania – uznania za własne przez wszystkie tworzące go grupy – pełnego „łańcucha” takich antyelitarnych żądań, możliwego dzięki jego symbolizacji w „pustym znaczącym”. Równość osiąga wtedy wymiar solidarności, politycznej wspólnoty. Ta populistyczna demokracja podkreśla też inny niezbędny aspekt faktycznej równości: sprawczość, dotąd tylko formalnie dostępną, lub tylko obiecywaną „równym” przez „równiejszych”. Dlatego kluczowa staje się pozycja lidera ruchu, który ma zapewnić, że po zdobyciu władzy sprawczość potencjalna – wizja lub wręcz mit własnej sprawczości – bezzwłocznie przekształci się w faktyczną. Stąd walka z „impossybilizmem prawnym”, kult rozwiązań więcej mających wspólnego ze stanem wyjątkowym niż z poszanowaniem prawa i Konstytucji, stąd też inspiracja – w tym najprawdopodobniej prezesa PIS-u – myślą teoretyka tego typu rozwiązań, Carla Schmitta. Ba, konsolidując ruch i dopełniając jego tożsamość, populistyczny lider dorzuci wtedy jeszcze nowe, radykalne żądania, które lud natychmiast uzna za własne „od zawsze” (vide „reforma” wymiaru sprawiedliwości w Polsce, która dodatkowo ma uczynić „sprawczość” realną). Konsolidację zapewnia wściekłość strony przeciwnej i pogłębiona w efekcie polaryzacja społeczna. Afektywnie wzmocnione zostaje także przekonania, że elity są silne i walka z nimi nigdy się nie kończy, trzeba się z nimi bić bez ustanku, nie osiadać na laurach nawet po zdobyciu władzy (por. „zaostrzanie się walki klasowej” po zdobyciu władzy przez komunistów).

Tymczasem w stabilnym dyskursie liberalno-demokratycznym nie ma takiego ładunku emocjonalnego: rzekoma równoprawność żądań, formułowanych zresztą w ramach systemu raczej jako wyzwania, którym należy sprostać, bądź jako jego zadania, niedookreślonych jeśli chodzi o horyzont czasowy ich realizacji, jest de facto ich pragmatyczną hierarchizacją, biorącą pod uwagę przede wszystkim wymóg stabilności systemu, a wyniki wyborów w ramach trwającego systemowego konsensusu pozwalają co najwyżej na ich cykliczne uporządkowane przeszeregowanie. Ale poczucie sprawczości zanika, a tak długo jak jest dobrze – także jej potrzeba, zatomizowani uczestnicy systemu, postrzegający siebie raczej jako indywidualni członkowie zróżnicowanego społeczeństwa niż jako członkowie wspólnoty, przestają być politycznie zaangażowani, ograniczając się do uczestnictwa w wyborach, jeśli w ogóle.

Jest jednak jeszcze jeden, również konstytutywny, aspekt całej populistycznej układanki: konstrukcja „bariery społecznej heterogeniczności”, która oddziela „lud” od elementów całkowicie wykluczonych, które nie mają żadnych praw, są swego rodzaju „anus mundi” w tym dyskursie. Historycznie to np. Marksowski lumpenproletariat, którego prawdziwy proletariat musiał całkowicie wykluczyć zanim przystąpił do walki z burżuazją. Kto odgrywa tę rolę we współczesnym rodzimym dyskursie populistycznym? To oczywiście uchodźcy, którzy okazują się (by nawiązać do słów prezesa PIS) „pasożytami”, i to w dwojakim przynajmniej sensie tego słowa, a których w Polsce praktycznie w ogóle nie ma, lub raczej nie dostrzega się – na potrzeby populistycznego dyskursu – tych którzy są, gdyż mogłoby to zadać kłam populistycznej retoryce. (Że taka narracja jest fikcją dowodzi np. obecność w Polsce nawet znienawidzonych uchodźców muzułmańskich, choćby ok. 80.000 tysięcy Czeczenów [i nie stwarzają oni praktycznie żadnych problemów], która pozwala populistom rządzącym Polską utrzymywać fikcję czystości postulatów, czyli rzekomego pełnego wykluczenia.) Tą kartą gra się przeciwko „elitom”, które mają zupełnie nie liczyć się ze „zwykłymi Polakami” (lub po prostu z „Polakami”, gdy dyskurs populistyczny w naturalny dla siebie sposób nabiera tonów uniwersalistycznych). Oczywiście na obrzeżach rodzimego populizmu musi nieuniknienie pojawić się także tradycyjny „czarny lud”, przede wszystkim Żydzi (dzisiaj najczęściej poprzez mianowanie na „Żyda”), choć ostatnio także „Niemcy” i ich poplecznicy.

W polskich warunkach kulturowych solidarność grupowa „równych” nie może ponadto objąć żądań, a więc i grup je wysuwających, które „stoją w sprzeczności” z tym co uznają oni za polską tradycję chrześcijańską: osób homoseksualnych domagających się równouprawnienia (a często wręcz jako takich), czy praw reprodukcyjnych kobiet. Część z tych żądań/grup bywa nawet klasyfikowana w ten sam sposób, jako „wykluczone”, co posiadające pełną sankcję populistyczną w tej mierze „pasożyty”, ale zdarza się to przede wszystkim na obrzeżach „ludu”, tam gdzie elementy ledwie tolerowalne w ramach dyskursu liberalno-demokratycznego – jak faszyzujący nacjonaliści – dopuszczane są do populistycznego łańcucha równoprawności. Lista wykluczonych zawsze może się zresztą dla populistycznego ludu poszerzyć – ku pełniejszej jego konsolidacji jako wspólnoty. Jak dowodzi Maciej Gdula w publikacji Dobra zmiana w Miastku i w książce Nowy Autorytaryzm na podstawie badań swego zespołu w „Miastku” (Sochaczewie), dla części pisowskiego ludu takimi wykluczonymi są także ci, których postrzegają oni jako współczesny rodzimy lumpenproletariat (to miejscowa „patologia” społeczna). Marks niewątpliwie byłby dumny, natomiast „lud”, obok resentymentu czy nienawiści wobec „elit”, może pofolgować wtedy także uczuciu pogardy (w czym niczym nie różni się od wielu wyznawców liberalizmu „równych szans”). To zdecydowanie bardziej satysfakcjonujące niż strach wobec uchodźczych „pasożytów” (choć skuteczność epatowania strachem jest nie do przecenienia, czego dowodem było przeciągnięcie na swą stronę wielu liberalnych wyborców przez PIS w czasie ostatnich wyborów parlamentarnych). Nota bene, w chwili obecnej uchodźców w tym modelu nie ma nawet jak formalnie włączyć w pełnoprawny całościowy polski dyskurs społeczny, gdyż nie mają w ogóle dostępu do przestrzeni społecznej reprezentacji, nie mówiąc już o możliwości samodzielnego formułowania swych żądań: są poza najbardziej radykalną „barierą społecznej heterogeniczności”, jako uchodźcze „pasożyty” podlegają całkowitemu dyskursywnemu wykluczeniu.

Podsumowując: populizm klasyczny, a prawicowy takim jest, zamknięty jest w dwóch horyzontach: od spodu jego granicę wyznacza bariera społecznego wykluczenia (w Polsce to uchodźcze „pasożyty”, dla części także „Żydzi”, dla innych „patologia” społeczna, itp.), górna granica to z kolei front walki z wrogiem reprezentującym zagrożenia dla „ludu” (ale de facto definiującym à rebours jego tożsamość), dla jego „dobrze rozumianego interesu”, czy też nieakceptowalne dla niego wartości czy poglądy, w tym np. sprzyjanie „wykluczonym” (rodzimy wróg to „elity”, „zdrajcy”, „złogi komunistyczne”, „kasta sądownicza”, feministki, „lewactwo”, LGBT, itp.). „Lud” jest solidarny tylko z sobą samym (o ile można to nazwać solidarnością, a nie jakimś „demokratycznym egoizmem”), a nad czystością tej postawy czuwa populistyczny przywódca, uosabiający tę czystość i determinację w walce (w Polsce: prezes PIS i jego otoczenie).

Kto sieje wiatr, zbiera burzę 

Paradoksalnie, to aktualnie dominujący w Polsce prawicowy populizm, a właściwie jego objawiona słabość, może przyczynić się do wyprowadzenia nas z kryzysu rodzimej liberalnej demokracji: nie był (nie jest) on w stanie przełamać na swoją korzyść, charakteryzującego się pogłębiającą się polaryzacją i podziałem społeczeństwa przez sam środek, systemowego impasu – nastąpiło właściwie tylko destabilizujące społecznie polityczne przegrupowanie wewnątrz systemu. Tym niemniej z punktu widzenia treści dyskursu politycznego wahadło polityczne zostało przez ten populizm wychylone daleko w prawo, a rozchwiane społeczne emocje – w dobie triumfu indywidualistycznego ekspresywizmu, manifestującego się m.in. niemalże statystycznym rozkładem tożsamości politycznych – stawiają pod znakiem zapytania możliwość automatycznego powrotu do stanu równowagi, czy choćby kontroli jego ruchu. Zanim może być lepiej, będzie – jest – gorzej.

Potwierdza się, że na współczesnym Zachodzie, nieprzezwyciężalnie już pluralistycznym, prawicowy nacjonalistyczny populizm ma wbudowane nieprzekraczalne ograniczenie jeśli chodzi o budowanie łańcucha ekwiwalencji, ze względu na konstytutywne dla niego wykluczanie znacznych segmentów społeczeństwa. To ostatnie wywołuje dodatkowo reakcję wśród jego przeciwników: nie tylko liberałowie zostają wyrwani z „pluralistycznej”, centrowej drzemki, z naturalnego dla nich stanu zatomizowania, także rozproszeni dotąd progresywiści zostają pobudzeni do walki o hegemonię w dyskursie politycznym oraz do budowy własnego łańcucha ekwiwalencji, spajanego bardziej uniwersalnymi symbolami i rodzącą się solidarnością. Jest jednak pewna analogia do działań przeciwnika, w efekcie jasno ukazując punkt wyjścia populistycznej polityki o dowolnym odcieniu i mechanizm konstytuowania się populistycznego „ludu”: druga, otwarta, progresywna strona – jeśli chce stać się „ludem” – siłą rzeczy musi rozpocząć od tego samego, od określenia własnych reguł wykluczania i tworzenia własnej „bariery heterogeniczności”: faszyści, nacjonaliści i wszelkiej maści szowiniści są bezwzględnie wykluczeni. W toczonej walce politycznej będzie to swego rodzaju kordon sanitarny wokół elementów szowinistycznych, podkreślający też zagrożenia z nimi związane dla możliwości realizacji żądań z własnego szeregu równoprawności. Zagrożenia będą oczywiście faktyczne, ale ich ustawiczne podkreślanie – jak w każdym populistycznym ruchu – miałoby służyć także pełnemu samookreśleniu się i konsolidacji własnego „ludu”. Podobną rolę może ogrywać zresztą ciągłe podkreślanie zniewag doznawanych ze strony „wroga” – w specyficznej polskiej sytuacji to np. pedały, zwyrodnialcy, lewactwo, wścieklica feministyczna, itp. (uwypuklanie doznawanej pogardy wydaje się też być preferowaną metodą PIS-u, choć oczywiście repertuar cierpianych „zniewag” jest zupełnie odmienny).

Jednak progresywny łańcuch ekwiwalencji będzie miał relatywnie większy potencjał wzrostowy w zestawieniu z szowinistycznym o tyle, o ile szeroko pojmowana solidarność będzie jego właściwym spoiwem, a własne stosowanie, tak kluczowej dla drugiej strony, zasady wykluczania będzie przedstawiane jako swego rodzaju „Popperowska” niemożność tolerowania nietolerancji (nawet jeśli element afektywny będzie dominujący w tym działaniu). W polskich realiach szansa na szerszy, progresywny populizm, włączający żądania wykluczane, spoza takiej czy innej „bariery heterogeniczności” populizmu nacjonalistycznego, we własny szereg równoprawności, wynika w znacznej mierze z faktu, że w Polsce nie miała jeszcze miejsca rewolucja kulturowa: nacjonaliści wykluczają nie tylko obcych rasowo („pasożyty”, w więcej niż jednym sensie tego słowa), lecz także „pedałów”, „sodomitów”, „wściekłe feministki”, „genderystki”, „ekoterrorystów”, itp. Tam gdzie już się ona przetoczyła, na szeroko rozumianym Zachodzie, nie odważają się tego robić, byłoby to bowiem przeciwskuteczne.

Co równie istotne jeśli wręcz nie ważniejsze, taki progresywny populizm zdolny będzie powalczyć o hegemonię polityczną poprzez przechwycenie części żądań dotąd będących ogniwami prawicowego łańcucha równoważności i włączenie ich do własnego. Dotyczy to przede wszystkim żądań wiążących się z obroną interesów „szarego człowieka”, takich jak sprawiedliwość czy solidarność: w przestrzeni symbolicznej dyskursu politycznego trzeba uczynić je potencjalnie możliwymi do przechwycenia „płynnymi znaczącymi”, by użyć terminologii Laclau’a. W dzisiejszej polskiej rzeczywistości rządzący prawicowi populiści aż się o to proszą: nie dość że sprawiedliwość czy solidarność w sposób oczywisty nie dotyczą wykluczonych, są tylko dla swoich, dla swojego „ludu”, to jeszcze – straciwszy „populistycznego nosa” – rządzący bez ogródek komunikują, że chcą stworzyć własne elity (premier „bankster” jest tu aż nadto symboliczny). W ten sposób przesuwają się na pozycje bliskie dyskursowi instytucjonalnemu: ich elity mają wypełnić nową treścią odtworzoną formę hierarchiczności systemu i stratyfikacji społecznej. Coraz śmielsze działania tego typu to już nie klientyzm w stosunku do swej populistycznej bazy (wykreowane „elity” to nieuniknienie tylko ich mała część), to także gorzej niż nepotyzm. Mafijna solidarność nowych elit przejmujących na różne sposoby państwowe apanaże i samo państwo, a także próbujących tego samego w stosunku do sektora prywatnego – na modłę węgierską czy nawet rosyjską (vide rodząca się afera wokół KNF) – nie ma nic wspólnego z solidarnością ze „zwykłym człowiekiem”, ani tym bardziej z solidarnością uniwersalną. Wszystko to powinno być wykorzystane przez progresywny populizm – należy ostro powalczyć o przejęcie od prawicowców wspomnianych i im pokrewnych „płynnych znaczących” – uniwersalnych ideałów/żądań (a także takich figur retorycznych jak „zwykły człowiek”), nad którymi z powodu swoich działań rządzący utracili hegemoniczną kontrolę w toczącym się dyskursie politycznym; tych samych przy pomocy których odnieśli oni sukces wyborczy i którymi dalej się posługują, choć coraz mniej wiarygodnie: stosowana afektywna nacjonalistyczna retoryka, w rodzaju „wstawania z kolan”, w obliczu stale popełnianych błędów (np. ustawa o IPN) staje się coraz bardziej śmieszna, a polityka zagraniczna dalej będąca niemalże wyłączną funkcją polityki wewnętrznej – tragiczna, przy tym w konsekwencji prowadząca do podważenia interesów „zwykłego człowieka”.

Wszystkie te zjawiska mogą dać progresywnemu populizmowi możliwość wychylenia wahadła politycznego w lewo – dać mu zdolność osiągnięcia przynajmniej czasowej hegemonii politycznej nad populizmem szowinistycznym, ale także przeważyć nad kunktatorskim liberalno-demokratycznym dyskursem instytucjonalnym, pozornie zawsze gotowym otworzyć perspektywę spełnienia żądań i postulatów w przyszłości, zgodnie z przypisaną im hierarchią ważności, „gdy tylko będzie to możliwe”. Także dać mu – i nam wszystkim! – szansę na przełamanie wyniszczającej dychotomii sceny politycznej. Dychotomii otwarcie pożądanej przez prezesa PIS-u, mimo że także on coraz bardziej musi sobie zdawać sprawę z tego, że trwała dychotomia w warunkach polskich – inaczej niż np. na Węgrzech – to de facto stale pogłębiająca się, coraz bardziej emocjonalna i niszcząca tkankę społeczną, polaryzacja społeczeństwa niemalże dokładnie przez jego środek. Potencjalny problem progresywnego populizmu jest inny: naturalna dla niego skłonność do tworzenia długich – z tendencją do nieskończenie długich – łańcuchów ekwiwalencji, zbyt długich by jego tożsamość nie ulegała rozmyciu a skuteczność osłabieniu. Czy może on ten problem marzenia o uniwersalności rozwiązać z korzyścią dla siebie?

Od progresywnego populizmu ku uniwersalistycznej solidarności 

Dla tych rozważań kluczowa jest pozycja przywódcy populistycznego ruchu (zawsze istnieje przy tym niebezpieczeństwo, że może się on okazać lub stać się bezwzględnym demagogiem): musi kanalizować napięcia, które populistyczną „równościową” płaszczyznę mogą rozsadzić. Wiążą się one z rolą Heglowskiego „uznania”, które jest jednym z motorów żądań równościowych. To szczególnie przywódca „politycznego ludu” opartego o szeroki, uniwersalizujący łańcuch ekwiwalencji musi sobie radzić z faktem, że równość w sferze uznania przez Drugiego jest bardzo czułym konstruktem psychologicznym i społecznym. W dzisiejszym świecie zdominowanym przez mechanizmy podejrzeń – by sparafrazować Paula Ricoeura – „uznanie”, czy ludzka godność, stale domaga się aktywnej afirmacji, i to nie tylko ze strony tych, których podejrzewa się o ukrywanie rzekomo faktycznie nimi powodującej pogardy. To domaganie się skierowane jest także w stronę tych, którzy kierując się swoją (negatywną) wolnością okazują nie nienawiść czy pogardę, ale – obojętność.

W perspektywie dialektycznej kluczowym dla stworzenia wspólnoty spoiwem pojemnego łańcucha ekwiwalencji, zarówno na płaszczyźnie politycznej jak i kulturowej, jest trzeci element triady ze sztandarów Rewolucji Francuskiej – braterstwo, w warunkach polskich w naturalny sposób zastępowalne nośnym ideałem solidarności. Tylko przy pomocy afektywnej internalizacji tego ideału może być zniesione napięcie czy sprzeczność między dwoma pierwszymi elementami triady – wolnością (od początku ery nowoczesności stopniowo rozumianą coraz bardziej „negatywnie”, de facto wolności od strachu i zobowiązań wobec wspólnoty) i równością (będącą podstawą populizmu, ale także wszelkiego rodzaju resentymentów, oraz narzucającą dzisiaj np. także unifikację pragnień materialnych).

Kogo dotyczy wolność czy równość? Powraca tutaj kwestia napięcia pomiędzy podejściem uniwersalistycznym i partykularystycznym. W erze nowoczesności ani ideał wolności, ani ideał równości w praktyce nie stawał się od razu zasadą uniwersalną, jednakże w tę stronę nieuniknienie zmierzał. Podobnie rzecz się miała ze społeczeństwami fundowanymi na podłożu jakiejś ich syntezy. W tej sytuacji każde cofanie się pochodu ku uniwersalności jest i będzie regresem, który można i powinno się wykorzystać w walce politycznej – budując dłuższy, bardziej pojemny łańcuch ekwiwalencji, mimo wiążących się z tym zagrożeń. Wzmocniony spoiwem uniwersalnej solidarności, w danej sytuacji – z żądaniami grup zwalczanych przez pseudo-solidarnościowy, wykluczający populizm szowinistyczny, i pomijanych bądź lekceważonych przez dyskurs liberalny, umożliwiającej tym grupom równoprawną partycypację w procesie politycznym, może wtedy powstać solidarny „lud” uosabiający solidarną wspólnotę polityczną.

Ale czy „lud” o otwartej formule, powstający przez konsekwentne poszerzanie swej bazy – zamiast wykluczania i nadrzędności wyznaczania frontów walki – będzie jeszcze ludem populistycznym? Skoro co do zasady, ale i w praktyce, ma – musi – być otwarty na wszystkich, którzy nie będą z nim walczyć, którzy sami nie wykluczają innych? Który, wyznaczając horyzont swego działania, będzie gotowy włączyć w swój łańcuch równoważności wszystkie żądania współmierne z zasadą solidarności społecznej? Którym to nadrzędnym zasadom będą towarzyszyć równie ważne otwartość i tolerancja? Czy jest to możliwe? Czy nie ma sprzeczności w takim podejściu? Czy nie jawi się tutaj jako przemożna i nadrzędna zasada pojednania za wszelką cenę, de facto sprzeczna z wizją, a przede wszystkim z praktyką, populizmu w jakiejkolwiek postaci, natomiast do złudzenia zbieżna z iluzją dyskursu liberalno-demokratycznego?

To tylko iluzja, a skoro tak, to wystarczy jej nie propagować i w praktyce po prostu kierować się osiąganiem wyznaczonych celów. Można bowiem być pewnym, że walka – to niezbędne paliwo populizmu – będzie trwała, co pozwoli takiemu „ludowi” także w praktyce zachować populistyczny charakter: oponenci takiego podejścia, wrodzy wobec jego idei – choćby wszelakiej maści nacjonaliści czy nawet tradycjonaliści motywowani ich rozumieniem chrześcijaństwa – wystąpią do boju, ułatwiając mu konsolidację i kształtując czy dookreślając jego tożsamość. Będziemy mieli do czynienia z walką o hegemonię wizji pojednania/ jedności nad wizją konfliktu, a także z walką o hegemoniczną pozycję w procesie ewentualnego pojednania/ przywracania jedności (druga strona też bowiem odwołuje się do tej figury stylistycznej, choć o zawężonym – do szanujących tradycję członków narodu – zakresie): „Nie musicie z nami walczyć, możecie się do nas – wszyscy – przyłączyć! Wprawdzie będziecie musieli wtedy zrezygnować z pewnych uprzedzeń, ale w imię solidarności międzyludzkiej, rzekomo dla was ważnej [vide choćby retoryka empatii stosowana przez prezesa], to mała cena, nieprawdaż? Przecież te uprzedzenia nie są godne solidarnego człowieka. A my nikogo nie wykluczamy tylko dlatego, że jest taki czy inny. Każdy człowiek ma swoją niezbywalną godność!” – to przykład możliwej „retoryki jedności”. Wizja uniwersalizacji solidarności w zestawieniu z partykularyzmem drugiej strony staje się niejako narzędziem w (nieuniknienie toczącej się) walce o włączenie we własny szereg równoważności jak największej liczby społecznych podmiotów i indywidualnych ludzi.

Znakomitym przykładem takiego podejścia, z którego warto być dumnym, była pierwsza „Solidarność”, ze swą otwartością na członków partii, których wielu znalazło się pośród jej lokalnych przywódców. Jej idea była tak płodna, że zainspirowała np. zwalczane mocno przez partię oficjalną tzw. struktury poziome w partii (przywódcy tych ostatnich byli w kierownictwie niektórych komisji zakładowych Związku, a w konsekwencji potem także wśród internowanych). To przykład populizmu przekraczającego samego siebie, w swym dążeniu ku uniwersalizacji populistycznego ludu – który to cel de facto musi pozostać nigdy nie dającym się osiągnąć horyzontem: kluczowa jest sama intencja i jej wydźwięk.

Pojemny łańcuch ekwiwalencji, wielka platforma równościowa, poza sloganem czy postacią przywódcy symbolizującymi cały ruch (w powyższym przykładzie tę rolę oczywiście wypełniała sama Solidarność i Lech Wałęsa) – owym „pustym znaczącym” Laclau’a, pretendującym do reprezentowania jego postulowanej i pożądanej, choć de facto niedającej się nigdy w pełni zrealizować, niemożliwej („pustej, brakującej”) uniwersalności – musi mieć także inne wymiary i podstawy: by ugruntować odwoływanie się ruchu do braterstwa czy solidarności jego „pusty znaczący” musi mieć afektywną moc; walcząc o hegemonię polityczną ruch musi walczyć o hegemonię kulturową, o hegemonię w sferze wartości. Przedstawiając wartości przeciwnika jako retrogresywnie zawężający partykularyzm i przeciwstawiając mu uniwersalistyczny horyzont swego systemu wartości musi edukować, że solidarność jest wartością samą w sobie, a nie tylko zabiegiem taktycznym.

Solidarność w praktyce: kilka istotnych wątków 

W demokratycznej walce politycznej to jednak liczby decydują o zwycięstwie, także w walce populizmów. Kto będzie miał tak rozumianą „rację polityczną”? Protagoniści uniwersalnie pojmowanych wolności, równości i braterstwa, otwartych na każdego kto się w tej wizji odnajdzie? Czy też ci, którzy zawężają te pojęcia do własnej, „prawdziwej” – po wykluczeniu obcych, zdrajców i elit – wspólnoty narodowej? Czy walka ta doprowadzi do wyłonienia się wspólnoty, względnie wspólnoty równoprawnych wspólnot, kierujących się duchem uniwersalizmu, a nie wsobnych, wzajemnie ze sobą walczących wspólnot nacjonalistycznych (historia uczy, że prędzej czy później tak zawsze się dzieje), tworzonych w oparciu o mechanizm konstruowania wroga, oraz wykluczania i odmawiania godności osobowej całym grupom ludzi? A może zwycięsko powróci wizja liberalnego społeczeństwa, zatomizowanego i dbającego przede wszystkim o własną prywatność, swobody i możliwość niepohamowanej konsumpcji, urzeczonego jakąś wizją postępu opartego o nieograniczony wzrost gospodarczy, który ma na to wszystko pozwolić potencjalnie wszystkim członkom społeczeństwa-konsumentom?

W społeczeństwie bazującym na (negatywnej) wolności, formalna jedność zorganizowanego w państwo społeczeństwa zatomizowanych jednostek jest często w stanie ukrywać podziały – poprzez ideologiczne konstrukcje najrozmaitszych praw człowieka, które formalnie przysługują każdemu, zamazując faktyczne podziały na równych i równiejszych na wielu płaszczyznach społecznego współżycia. Jeśli myśli się wspólnotowo, a więc w dzisiejszym świecie cywilizacji zachodniej wychodząc od ideału równości, to trzeba przyjąć, że formalna równość nie może dzielić. Jeśli mimo to dzieli, to należy to jasno pokazywać: w jednym dyskursie (starającym się to zresztą ukryć) będą to „równi” i „równiejsi”, w drugim „my” i „oni” (z czego ten jest akurat dumny). To jednak pseudo-równość, to inaczej nazwana zasada podziału. By tę zasadę unieważnić, równościowy i spajany solidarnością łańcuch ekwiwalencji musi przełamywać wszelkie bariery heterogeniczności, które ją konstytuują, także wszelkie bariery niewidzialności czy lekceważenia. Oparta o godność człowieka jedność rodzaju ludzkiego jest uniwersalna albo nie ma jej wcale.

W praktyce oznacza to solidarność z żądaniami wszystkich, których prawicowy populizm otwarcie wyklucza, grup tak różnorodnych jak te, które podnoszą kwestię równouprawnienia LGBT, praw reprodukcyjnych kobiet, czy państwa świeckiego, a także walczących z rasizmem wobec uchodźców mieszkających w Polsce. Punktem wyjścia w kontekście powyższych spraw jest odmowa osobom homoseksualnym praw przez cywilizację Zachodu uznawanych za podstawowe i należne każdemu, niezależnie od orientacji seksualnej, oraz pobłażanie tym, którzy łamią prawo poniżając ich czy dyskryminując; straszenie kobiet dalszym zaostrzeniem prawa związanego z usuwaniem ciąży oraz (zgoda na) pobudzanie klimatu „wzmożenia moralnego”, skutkującego w praktyce odmawianiem im prawa do decydowania o własnym losie w sytuacjach krańcowo drastycznych, gdy „wzmożeni” lekarze odmawiają legalnych aborcji, np. w przypadku ciężkich i nieodwracalnych wad płodu, a wielu innych, zastraszonych, tak prowadzi pacjentki w takich sytuacjach by na aborcję było za późno; opłacanie z budżetu państwa katechetów w szkołach oraz szeroki strumień pieniędzy płynący z tegoż budżetu do przedsięwzięć gospodarczych Tadeusza Rydzyka; nie mówiąc już o odmawianiu godności uchodźczym „pasożytom”. To także sprzeciw wobec obłudnej retoryki, posługującej się projekcją psychologiczną i próbującej zafałszować rzeczywistość faktycznego wykluczenia zwykłych ludzi, jak choćby niedawna skarga wicepremiera polskiego rządu, że to jego dotyka wykluczenie: swoimi działaniami on i jemu podobni sami wykluczają się z cywilizacji Zachodu.

To także solidarność z tymi, którzy troszczą się o kwestie związane z ekologią, zwanymi przez prawicowy populizm ekoterrorystami. Warto zauważyć, że wycinka puszczy białowieskiej i inne dewastujące środowisko naturalne działania to także przejaw prymatu neoliberalizmu, obok lekceważenia szerokiej opinii społecznej. Ponadto, w sytuacji gdy produkcja krajowego węgla spada, w rekordowych ilościach importuje się węgiel (z Rosji!), oraz buduje się nowy węglowy blok energetyczny, zamiast sensownie rozwijać ekologicznie przyjaźniejsze formy energetyki – w sytuacji gdy jakość polskiego powietrza jest tragiczna, wśród zdecydowanie najgorszych w Unii Europejskiej, skutkując znacznie wzrastającą śmiertelnością z tego powodu. Żądania ekologiczne muszą być włączone do progresywnego łańcucha ekwiwalencji!

Oznacza to oczywiście solidarność w kwestiach ekonomicznych z tymi, których dyskurs liberalny nie zauważa, którzy nie są zorganizowani, względnie nie są w stanie zorganizować się na tyle, by móc domagać się godnych warunków życia. W dzisiejszej rzeczywistości politycznej to np. zwykli zjadacze chleba, którzy liczyli na wywiązanie się z obietnicy dotyczącej podniesienia kwoty wolnej od podatku, kluczowej z punktu widzenia rozporządzalnego dochodu rodziny (a, zamiast zasady mającej uniwersalne zastosowanie, ze znacznym opóźnieniem dostali dziwaczną mieszaninę, która zdecydowanej większości z nich nie obejmuje). Nakazem cywilizacyjnej chwili staje się wypracowanie jakiejś formuły gwarantowanego dochodu podstawowego, począwszy od objęcia nim wszystkich, którzy z racji swego wieku nie mogą pracować, przysługującego więc np. wszystkim dzieciom, nie wyłączając pierwszego dziecka w danej rodzinie – co będzie też formą wsparcia dla ich rodziców i opiekunów. Po włączeniu do całości dochodów rodziny, ten przychód krańcowy mógłby być opodatkowany, oczywiście po wcześniejszej stosownej zmianie systemu podatkowego, w tym w kwestii kwoty wolnej od podatku, i rozliczany w ramach zeznania rocznego. Dzisiaj to ponadto solidarność z tymi, których populistyczny rząd oszukuje, np. z „frankowiczami”, których traktowanie, mimo – mocno spóźnionych – ostatnich zapowiedzi o ustawie w tej mierze, można widzieć jako kolejny przejaw akceptacji paradygmatu neoliberalnego przez polski prawicowy populizm. (Nie należy się jednak temu dziwić skoro premierem jest były prezes banku mocno zaangażowanego w te spekulacyjne kredyty – przedstawiciel własnej „elity” prawicowych populistów. Nota bene, dzisiaj to odsądzane przez nich od czci i wiary sądy jako jedyne zdają się dbać o interes tej grupy, która przecież mocno postawiła na PIS w wyborach.)

Bardzo istotne będzie włączenie do „łańcucha ekwiwalencji” żądań z dziedziny gospodarki, wiążących się z przeformułowaniem bądź wręcz odchodzeniem od aktualnie obowiązującego paradygmatu neoliberalnego w gospodarce, z promowaniem nowych rozwiązań. Takie żądania czy postulaty mogłyby nawiązywać do ideałów i działań pierwszej „Solidarności” takich jak „sieć przedsiębiorstw” (formalnie: Sieć Organizacji Zakładowych NSZZ „Solidarność”), a przede wszystkim wykorzystywać dzisiejsze doświadczenia konglomeratów czy kooperatyw podmiotów gospodarczych długofalowo i ściśle współpracujących ze sobą dla realizacji integracji produktowej. Można znaleźć w świecie przykłady skutecznej realizacji tej idei – to np. koreańskie czebole czy baskijski Mondragon, który zresztą idzie jeszcze dalej: obok sieciowej współpracy zrzeszonych przedsiębiorstw wciela także w życie ideę współwłasności pracowniczej. (Te pomysły formalnie nie wiążą się ze sobą, ale tworzą logiczną całość; w podobnym kierunku zmierzał zresztą odrzucony przez Sejm w 1981 r. projekt ustawy o przedsiębiorstwie społecznym, autorstwa Sieci.) Nie mogłoby być mowy o narzucaniu czegokolwiek, lecz o promowaniu tego typu rozwiązań przez stwarzanie stosownych ram formalno-prawnych i wspieranie ich przy pomocy preferencyjnych rozwiązań podatkowych. Pewne takie rozwiązania istnieją zresztą na papierze, ale nie są wcale wspierane, nie mówiąc już o promocji, przez państwo. Przykładem może być Międzynarodowy Standard Sprawozdawczości Finansowej nr 11, Wspólne Ustalenia Umowne, regulujący zasady „umowy wspólnie kontrolowanej” przez współdziałające podmioty gospodarcze, w tym w ramach sieci nie tworzących wspólnego przedsiębiorstwa. Należałoby zacząć od wydania stosownych rozporządzeń wykonawczych i od niezbędnego uzupełnienia kodeksu handlowego. To także na takich i podobnych działaniach polega skuteczne zarządzanie gospodarką państwa, tak powinna przejawiać się jego realistycznie pomyślana suwerenność gospodarcza: promowanie zrzeszania się krajowych podmiotów, w tym małych i średnich przedsiębiorstw, pozwalające im skutecznie walczyć z dyktatem systemu bankowego i quasi-monopoli w wielu dziedzinach gospodarki.

Z geopolitycznego i cywilizacyjnego punktu widzenia istotna jest także solidarność i współdziałanie w wymiarze europejskim: zamiast demonizować Unię Europejską, sprzeniewierzać się jej wartościom i łamać reguły, w swym dobrze pojętym interesie Polska powinna uczestniczyć w wypracowywaniu planów i działań zmierzających w kierunku osiągnięcia przez UE pozycji pełnoprawnego bieguna gospodarczego i obronnego w coraz bardziej wielobiegunowym świecie – tak jak Unia jest nim jeśli chodzi o kulturę czy cywilizację. Przyjąwszy taką postawę, będąc solidarnym i dalej korzystając z unijnej solidarności, można będzie korzystać z gwarancji bezpieczeństwa jakie takie uczestnictwo daje, a także działać np. w kierunku ukrócenia dominacji neoliberalizmu na szerszym obszarze, takim którego rozmiar i znaczenie czynią ewentualne przyjęcie odpowiednich reguł i praktyk znaczącymi.

Wizja oikoumene 

Warto powtórzyć raz jeszcze: mająca afektywnie inspirować wizja szerszej solidarności i wspólnoty, grawitujących w stronę horyzontu uniwersalności, to pragmatyczna odpowiedź na wykluczanie i pseudo-solidarność prawicowego populizmu w kraju gdzie nie odbyła się jeszcze rewolucja kulturowa: zakłada możliwość zbudowania tożsamości wspólnoty wokół dłuższego łańcucha ekwiwalencji niż wykluczający populizm prawicowy, powodowany konserwatyzmem i tradycjonalizmem w sferze moralności oraz niechęcią lub wręcz nienawiścią wobec obcych, dehumanizowanych przez prawicową retorykę; akceptującym za to większość kanonów neoliberalizmu. Realizacja tej wizji to także działanie w kierunku przekroczenia horyzontu dialektyki wolności (w praktyce wolności negatywnej, wolności „od”, w tym od zobowiązań wobec wspólnoty i odpowiedzialności za jej los, promowanej przez dyskurs liberalno-demokratyczny,) i równości (promowanej choćby przez rodzimych prawicowych populistów pod mianem „sprawiedliwości”, pełnej resentymentów i zawężonej tylko do popierających ich „swoich”), ku braterstwu, ideałowi dopełniającemu dwa poprzednie na sztandarach Rewolucji Francuskiej, a w warunkach polskich mającemu wspaniały, historycznie nośny odpowiednik, z którego wszyscy możemy być dumni: solidarność. Progresywny ruch populistyczny kierujący się taką wizją ma szanse dokonać tego w sposób uniwersalizujący, jeśli – także w imię skuteczności, by mieć perspektywę zwycięstwa – zdoła rozbudzić ku temu siłę ludzkiej nadziei.

Przeszkód jest wiele: w pochodzie nowoczesności wywalczone „swobody”, ukonstytuowane w uniwersalne prawa, z których faktycznie w pełni korzysta jednak tylko część społeczeństwa – ci najsilniejsi – stają się horyzontem równości dla wszystkich innych, którzy nadal o nie walczą: to wolność wyznacza horyzont równości, czyjeś swobody są impulsem dla naszych dążeń emancypacyjnych. Dialektyczne napięcie przejawia się również w tym, że „równiejsi” wcale nie muszą być z tego zadowoleni: nawet jeśli pominąć niezbywalną kwestię interesu ekonomicznego, potrzeba uznania przejawia się u wielu z nich z innego miejsca niż u słabszych członków społeczności – zamiast uznania równości osobowej godności, manifestują potrzebę uznania ich „naturalnej” wyższości, czy zdają sobie z tego sprawę czy nie.

Takie dialektyczne napięcie może znosić tylko solidarność uosobiona we wspólnocie. Praktyka radykalnej demokracji – poprzez mechanizm ekwiwalencji wielości wysuwanych żądań, uosobionych w wyrażającym wzajemną solidarność i nadającym tożsamość symbolu – powinna wyłaniać wspólnoty polityczne. W ten sposób partykularyzm społeczny wyłania uniwersalność: solidarność – braterstwo – jest uniwersalną wartością par excellence. Ku uniwersalnemu horyzontowi powinny też zmierzać polityczne łańcuchy ekwiwalencji – stając się coraz rozleglejszymi, bardziej pojemnymi i głębokimi, odzwierciedlając w ten sposób rozwój duchowy człowieka. I choć długo jeszcze, być może zawsze, solidarność będzie się przejawiać poprzez partykularne wspólnoty, należy jednak wierzyć, że przyjdzie czas gdy cały rodzaj ludzki stanie się uniwersalną braterską wspólnotą. Że wspólnota ludzkich wspólnot, wspólnota „królestw bożych”, ogarnie cały świat, całą oikoumene.

To różne wizje jedności pobudzają działania populistycznych polityków. Jeśli wypływają z autentycznej wizji dobra wspólnego, to siłą rzeczy ich wspólnym horyzontem może być tylko oikoumene, cały zamieszkały świat. W ostatecznym rozrachunku jedność może się zrealizować tylko jako pojednane uniwersum, nawet jeśli nieuniknienie będzie różnorodną wielością, tak na poziomie zbiorowym jak i indywidualnym. Konstytucja oikoumene, coś na kształt płynącego z głębi wczesnego chrześcijaństwa „kochaj i rób co chcesz”, będzie zapisana w jej sercu i odbita tęczą kolorów w sercach jej obywateli.

Warto być powodowanym taką wizją, mieć nadzieję na jej ziszczenie się. Może solidarność międzyludzka zdoła przekroczyć – a my z nią – antagonistyczną logikę: nie będzie potrzebować wspólnego wroga dla stworzenia wspólnoty, wykuwanej dotąd jednością w walce. Może też – choć na dłuższą metę może okazać się to jeszcze trudniejsze – będzie w stanie przetrwać (poza) realizację celów, wokół których się zrodziła. Może w oparciu o uniwersalną wartość solidarności i braterstwa zrodzi się wspólnota otwarta dla każdego: w swym transcendującym samą siebie ruchu, poprzez swą otwartość – uniwersalizująca; dzięki otwartości – uniwersalna w swym etycznym wymiarze.

W nawiązaniu do wstępu: podsumowanie praktyczne 

Wszystko powyższe to jednak odległa, ostatecznie prawdopodobnie nieziszczalna perspektywa, przynajmniej w pełni. Na razie radykalizacja demokracji wymaga odwagi i determinacji dla wykształcenia i wystąpienia progresywnego populizmu. Ma on szansę przełamać panującą dychotomię sceny politycznej, skutkującą dodatkowo straszliwym niszczeniem tkanki społecznej, de facto pożądaną przez wielu czołowych polityków, którzy z tym ostatnim zjawiskiem zupełnie się nie liczą. Dołączenie progresywnego dyskursu populistycznego do znaczących głosów tej sceny – obok przeżywającego kryzys dyskursu liberalno-demokratycznego i prawicowego, szowinistycznego dyskursu populistycznego, pozwoli wielu członkom społeczeństwa po raz pierwszy znajdować nie tylko odzwierciedlenie ich poglądów i wrażliwości czy obronę ich interesów, ale – co niezwykle istotne – odnajdować, czy może afektywnie kształtować, tożsamość pełnoprawnego członka wspólnoty politycznej.

Czy w momencie planowanego na luty 2019 roku oficjalnego wkroczenia na ogólnopolską scenę polityczną Robert Biedroń zdecyduje się klarownie uderzyć w progresywne populistyczne tony, czy raczej będzie wolał przedstawiać się jako zwolennik wprawdzie lewicowo-progresywnego ale bardziej uładzonego dyskursu liberalno-demokratycznego, tego w tym momencie nie wiadomo. W świetle niniejszej analizy nie ulega najmniejszej wątpliwości, że to pierwsze byłoby ze wszech miar pożądane. To drugie podejście nie daje perspektywy przełamania wspomnianej dychotomii, a jego szanse sukcesu także wydają się zdecydowanie mniejsze. Konieczna jest bowiem afektywna mobilizacja znacznych części potencjalnego progresywnego i lewicowego elektoratu, który na dzisiejszej scenie politycznej nie ma z kim się utożsamiać.

Przy założeniu, że programowa treść przekazu w obu wypadkach pozostałaby taka sama, w percepcji społecznej dla rozróżnienia między tymi podejściami liczyć się będzie przede wszystkim forma wystąpienia, w tym ewentualne użycie antagonistycznej retoryki. Forma populistyczna to jasne wskazanie głównego antagonisty, w kontraście do którego będą wyznaczane cele taktyczne, i w opozycji do którego w przeważającej mierze kształtować się będzie tożsamość ruchu. Jeśli chce się przełamać istniejącą dychotomię, to w konkretnej polskiej sytuacji trzeba będzie dokonać wyboru głównego antagonisty. Bez wątpienia powinien nim być prawicowy populizm, przede wszystkim dlatego, że to on dominuje dzisiejszą scenę polityczną w Polsce.

Jest oczywiście wiele dodatkowych czynników przemawiających za takim właśnie wyborem, cały niniejszy esej o tym de facto mówi. Warto uwypuklić tutaj dwa z nich: mobilizacja wykluczanych przez populizm prawicowy, oraz walka o przejęcie od niego symbolu „zwykłego człowieka” w kontekście walki z hegemonią paradygmatu neoliberalnego. Nie można się cofać czy myśleć trwożliwie, a wybór liberalnego centrum za głównego przeciwnika byłby tego czytelnym świadectwem, także dla elektoratu, który potencjalnie mógłby zostać przejęty z obu konkurencyjnych obozów politycznych. By mieć szansę na odniesienie sukcesu wyborczego trzeba mieć odwagę i walczyć o pełną pulę!

P.S. Dlaczego należy szanować Konstytucję

W samym sercu demokratycznej walki o hegemonię tkwi śmiertelne zagrożenie dla demokracji: trwała hegemonia jakiegokolwiek „politycznego ludu” prowadzi do totalitaryzmu, jeśli nie jest z nim równoznaczna. Jest ono tym większe, że wewnętrzna dynamika populistycznej polityki każe ku temu celowi dążyć, nawet jeśli towarzyszy temu oficjalne odżegnywanie się od takich zakusów. Wiąże się to z jej uniwersalizującym rozumieniem swej roli, z jej wizją wspólnoty jako całości uosobionej w „transcendentnej” jedności ludu.

Oczywistym jest, że dopiero realizacja wizji trwałości pozwoli hegemonowi stać się faktycznym suwerenem, podczas gdy wciąż trwająca demokratyczna walka polityczna, ciągłe rekonstytuowanie się politycznych wspólnot wokół różnych żądań i ośrodków, ukazuje że miejsce suwerena w demokracji jest puste (w przeciwieństwie np. do komunizmu, gdzie symbolicznym suwerenem jest „lud” uosobiony w klasie robotniczej, której głową jest partia; por. Claude Lefort, który porównawczo badał totalitaryzm i demokrację): w demokracji żaden hegemon – polityczny, kulturowy – nie jest suwerenem, dopóki może swą dominującą ale tymczasową pozycję utracić, zgodnie z jej regułami, na rzecz inaczej ukonstytuowanego politycznego „ludu”.

Ewidentnie groźne jest jeśli wspólnota aktualnie posiadająca hegemonistyczną pozycję prowadzona jest przez bezwzględnego demagoga. By minimalizować zagrożenie totalitaryzmem czy autorytaryzmem, trzeba nie tylko stwarzać stosowne formalne warunki, ale i zdecydowanie żądać szanowania prawdziwego suwerena jakim w demokracji jest prawo, szczególnie naczelne prawo konstytuujące szerszą wspólnotę polityczną (por. Arystoteles), tzn. właśnie Konstytucję tejże szerszej wspólnoty.

Wednesday, November 21, 2018

Kto kogo wyklucza

Potężny polityk, aktualny wicepremier polskiego rządu czuje się wykluczony! Nie wystarcza mu, że pamięta o nim łaska Prezesa, który sprawuje quasi-boskie rządy tak w materii inkluzywności-wykluczania jak i wielu innych. A może chodzi o to, że kiedyś miał być „całym” premierem – ale projekt zdobycia władzy z nim jako jej twarzą nie powiódł się?

Panie (dodatkowo) ministrze kultury – a co mają powiedzieć nie nadwrażliwi PIS-owscy politycy, tylko zwykli ludzie, których pan i pana partia faktycznie wykluczacie: np. osoby homoseksualne, którym odmawiacie praw przez cywilizację Zachodu uznawanych dzisiaj za podstawowe i należne każdemu, niezależnie od orientacji seksualnej, zamiast tego pobłażając tym, którzy ich aktywnie poniżają?; albo kobiety, straszone dalszym zaostrzeniem prawa związanego z usuwaniem ciąży, i którym już teraz, w klimacie "wzmożenia moralnego", w praktyce odmawia się prawa decydowania o własnym losie w sytuacjach krańcowo drastycznych: lekarze stosownie "wzmożeni" odmawiają legalnej aborcji, w sytuacjach dozwolonych aktualnym prawem, czyli np. takich jak ciężkie i nieodwracalne wady płodu, a wielu innych, zastraszonych lekarzy tak prowadzi pacjentki znajdujące się w takiej sytuacji by na aborcję było za późno?

Panie wicepremierze/ministrze kultury: sami się wykluczacie z cywilizacji, którą (rzekomo) pogardzacie, ale której uznania – pełnią swoich resentymentów – bezwiednie łakniecie!

A skoro nie umiecie bądź nie odważacie się iść w zaparte popełniwszy cywilizacyjną gafę (może z powodu owej nieuświadamianej ambiwalencji), jak to było przy okazji tej „skargi do świata”, jak i w wielu już innych sytuacjach, może zaczęlibyście wszyscy od nauczenia się chociaż idiomu używanego na światowych „salonach”, by nie stawać się aż tak łatwym celem napiętnowania bądź kpin?

Friday, July 27, 2018

Wspólnoty intencjonalne jako rozwiązanie dialektyki wolności i równości

Niniejszy esej nie ukrywa, która strona sporu toczącego współcześnie cały Zachód jest mu zdecydowanie bliższa. Konieczne jest jednak dialektyczne wyjście poza ten spór – poprzez praktyczne działania dla stworzenia nowej jakości, a nie kolejna jej ideologiczna odsłona. Taką nową jakością mogą być wspólnoty intencjonalne, lokalne wspólnoty kierujące się dobrem wspólnym w oparciu o podzielane przez członków i przez nich kultywowane wartości.

Dzisiejszy stan liberalnej demokracji 

Sceną znakomicie obrazującą dzisiejszy – być może finalny – stan liberalnej demokracji, politycznej ideologii i systemu rządów zachodniej cywilizacji, są wypowiedziane w styczniu 2016 r., w czasie amerykańskiej prezydenckiej kampanii wyborczej, słowa Donalda Trumpa przechwalającego się lojalnością swych zwolenników: „Mógłbym zastrzelić kogoś w biały dzień na środku Piątej Alei i nie utraciłbym żadnych wyborców”. Scena ta mówi niemalże wszystko – szczególnie że Trump niestety wydaje się mieć rację – o toczącej społeczeństwa zachodnie plemienności i braku szerszego myślenia wspólnotowego. Stanowi to znakomitą pożywkę dla bezwzględnych demagogów. Nie udaje się im jednak całkowicie zdominować sceny politycznej i przywrócić „jedności narodu”, wyobrażonej oczywiście na własną modłę, czy też narzucić wszystkim swojej wizji „woli powszechnej”. Przeciwstawia się temu klimat indywidualistycznego ekspresywizmu moralnego liberalnej demokracji, uchodzącego za przejaw autentyczności czy wręcz za „uczciwość moralną”. Jest on zarówno konsekwencją jak i dalszą przyczyną tegoż braku wspólnoty, i wiążącego się z tym braku wspólnie wyznawanych wartości, praktykowanych cnót, i podzielanej wizji dobra wspólnego.

W tej sytuacji społeczeństwa zachodnie, w tym i polskie, są podzielone niemalże dokładnie na pół wokół kwestii publicznych, co tylko pozornie może wydawać się paradoksalne (o tym dalej), a polaryzacja poglądów stale się pogłębia – nietrudno przecież sobie wyobrazić jaką wściekłość takie stwierdzenie wywołało wśród przeciwników Trumpa. Musiało to być jednak przez tego ostatniego pożądane i w tę wypowiedź wkalkulowane. Dokładnie to samo można powiedzieć o słowach Jarosława Kaczyńskiego o ludziach gorszego sortu i elementach animalnych odnoszące się do przeciwników PIS. Także o tym, że oba takimi metodami ukonstytuowane plemiona wzajemnie się napędzają do zaniechania wymogu jakiejkolwiek przyzwoitości w debacie publicznej – jak również do porzucenia nawet minimum spójności wyznawanego światopoglądu. „Współczesna polityka [wewnętrzna] jest wojną domową prowadzoną innymi metodami” – diagnozował w swej książce z 1983 r. (polskie wydanie w 1996 r. jako Dziedzictwo cnoty) szkocki filozof Alasdair MacIntyre, ceniony m.in. przez polskich konserwatystów. Od tego czasu sytuacja uległa tylko nasileniu.

Tenże sam Trump, już jako prezydent mogąc obawiać się rezultatów śledztwa związanego z domniemanym wpływaniem przez Rosję na wyniki wyborów, które wyniosły go do władzy, ogłasza, że ma pełne prawo ułaskawić siebie samego. Oczywiście to działanie miałoby wszelkie znamiona gwałcenia jeśli nie litery to ducha państwa prawa liberalnej demokracji. Narzuca się tutaj, choć wydawać się to może mniej drastyczne, analogia do niezgodnego z literą prawa faktu – nie zaś tylko zapowiedzi – ułaskawienia Mariusza Kamińskiego przez prezydenta Dudę w Polsce. Oczywiście jeszcze groźniejsze są działania antysystemowe, godzące bezpośrednio w konstytucję. Tego typu działania prowadzą niezawodnie do gwałtownego sprzeciwu około połowy politycznie aktywnego społeczeństwa i jeszcze większej polaryzacji postaw. Jeszcze raz należy podkreślić, że musi to być politycznie wkalkulowane i uznane za pożądane dla konsolidacji obozu podejmującego takie działanie.

W tej sytuacji rojenia, że społeczeństwa toczone takimi sporami – de facto sporami o konstytuujące je wartości – mogą (jeszcze) uważać się za wspólnoty, są zupełnie chybione. Już Arystoteles, filozof ceniony przez tak wielu, w tym ludzi tak różnych jak Tomasz z Akwinu czy ideolożka libertarianizmu Ayn Rand, w ustroju konstytucjonalnym widział konieczną przeciwwagę dla „czystej”, ekstremalnej formy demokracji, opartej wyłącznie i bezapelacyjnie na woli większości, bez liczenia się z obowiązującymi prawami czy konstytucją, lub dającymi takiej większości możliwość dowolnego ich interpretowania. Taka demokracja jest jego zdaniem systemem wadliwym i groźnym – jeśli wziąć pod uwagę naturę człowieka – dając pole do popisu demagogom, którzy legitymizację łamania prawa, a nawet konstytucji, wywodzą właśnie z rzekomej woli większości. Łatwo może przerodzić się też w tyranię.

Tymczasem – według Arystotelesa – to konstytucja de facto tworzy państwo, a społeczeństwo przekształca we wspólnotę. Pod warunkiem, że – uosabiając nadrzędne wspólne dobro – jest ona przestrzegana. Jeśli powstaje więc wrażenie, czy zasadnie formułowane są zarzuty, że gwałcona jest jej litera lub duch, wspólnota wewnątrz państwa rozpada się, pozostają zwalczające się wzajemnie pseudo-wspólnoty plemienne – napędzane przede wszystkim niechęcią, jeśli nie nienawiścią, do drugiej strony, właściwymi stanowi wojny domowej, o której mówi MacIntyre. I nie ma znaczenia czy któraś – ani tym bardziej która – z oskarżających się stron ma rację. W takiej sytuacji braku choćby minimum wzajemnego zaufania każde z plemion będzie i tak zawsze przekonane, że wina leży po drugiej stronie.

Dlatego kultywowanie zdobyczy powstałego na kanwie cywilizacji europejskiej konstytucjonalizmu jest tak ważne i cenne. Jedną z najważniejszych pośród nich jest trójpodział władzy, w ramach ustroju konstytucyjnego zarysowany już przez Arystotelesa, a w powszechnie przyjętej formie zaproponowany przez Monteskiusza w 1748 r. Musi on być uosobiony w każdej konstytucji godnej tego miana – i bezwzględnie przestrzegany, wbrew demagogicznym biadoleniom o rzekomym impossybilizmie prawnym. Ale to tylko niezbędny punkt wyjścia w dynamicznie zmieniającym się krajobrazie społecznym.

Dialektyka wolności i równości 

We współczesnym społeczeństwie rozumienie podstawowych dla niego pojęć wolności i równości od samego początku ery nowoczesności abstrahuje de facto od wspólnoty, są one przesiąknięte duchem indywidualistycznym. Ukazują one także dwa oblicza klasycznego liberalizmu, podstawowej politycznej ideologii nowoczesności, w jego historycznym marszu zapoczątkowanym zniesieniem stratyfikacji społecznej właściwej ustrojowi feudalnemu: od triumfu ideału wolności dla twórców i beneficjentów nowego ładu ekonomicznego, wolności której zasięg powiększa się stopniowo (m.in. po to by absolutystyczny czy autokratyczny władca nie mógł jej arbitralnie łatwo zdusić), by w końcu doprowadzić do tego, że równość – postulowana przez ideologów liberalizmu początkowo w postaci równości szans ekonomicznych, a także praw politycznych dla tych, którzy z tej szansy umieją skorzystać – staje się de facto prawomocną przeciwwagą wolności. Wykształcająca się w ten sposób dialektyka z czasem staje się podstawowym mechanizmem liberalnej demokracji; w jej samym sercu zawiera się konstytuujące ją napięcie jeśli nie sprzeczność. Kontrakt społeczny staje się więc niezbędny by w obliczu tej sprzeczności liberalna demokracja – ustrój uosabiający „rządy wolnego ludu” – mogła w ogóle funkcjonować. Monteskiuszowski paradygmat trójpodziału władzy, zaproponowany pierwotnie tak dla ustroju mieszanego jak i republikańskiego, stanowi de facto jej naczelną funkcjonalną zasadę, przy pomocy której państwo liberalnej (ideał wolności) demokracji (ideał równości) próbuje to napięcie/sprzeczność okiełznać. Państwo uosabiające kontrakt społeczny oparty o trójpodział władzy i mechanizmy kontroli równowagi pomiędzy nimi, oraz gwarantujące ich funkcjonowanie w swej konstytucji, można by określić mianem konstytucyjnej liberalnej demokracji.

Jeśli tak rozumiany trójpodział władzy zostanie w praktyce zanegowany, podważony, zniesiony lub stanie się tylko fasadą, wspomniana sprzeczność zostaje przedwcześnie „rozwiązana” w sposób zależny od tego, która jej strona osiągnie przewagę. Historia ostatnich dwóch wieków dostarcza na to mnóstwo dowodów. Zarówno niczym nieograniczony drapieżny indywidualistyczny kapitalizm jak i kolektywistyczne totalitaryzmy i nacjonalizmy bywają wykwitem takiej zdegenerowanej demokracji. Warto podkreślić, że komunizm czy marksizm to równie naturalna konsekwencja tej dialektyki jak liberalna demokracja. Podobnie jak oparty o podgrzewany nacjonalizm ustrój określany współcześnie przez jego zwolenników mianem demokracji „suwerennej”, który – w obliczu faktycznej likwidacji trójpodziału władzy – wiedzie ku demokracji „sterowanej”, cokolwiek by to nie było, i autorytaryzmowi. Tutaj wzorcem – także dla aktualnych polskich władz – może być Rosja (choć oczywiście droga tej ostatniej do tego systemu niewiele ma wspólnego z zachodnią liberalną demokracją). Walec demokracji suwerennej czyni to odwołując się do „wyobrażonej wspólnoty” narodu (o czym dalej). Wszystkie te systemy cechuje natomiast jedno: kierujące się wspólnym dobrem faktyczne istniejące, a więc siłą rzeczy niewielkie, „organiczne” lokalne wspólnoty mają niewielkie szanse przetrwania – bądź zaistnienia.

Jednak nawet jeśli uniknie się sytuacji skrajnych, napięcie/ sprzeczność pozostaje. Jedna ze stron wszechobecnego w liberalnej demokracji sporu politycznego szermuje hasłami indywidualnej wolności (negatywnie rozumianej, będącej u podłoża przede wszystkim wolnością od strachu, z reguły minimalizującej powinności wobec wspólnoty), podczas gdy druga – hasłami najczęściej godnościowo i coraz bardziej afirmatywnie rozumianej i w ten sposób żądanej, także zasadniczo indywidualistycznie pojmowanej równości. W zależności od płaszczyzny sporu i chwilowej równowagi sił może zresztą dochodzić do odwrócenia wiodących ideałów, szczególnie w kontekście stosowania przez strony, bezwiednie lub w pełni świadomie, zasady intersekcjonalności, kiedy to poszczególni protagoniści po obu stronach barykady uznają za swoje sprawy i poglądy dotąd dla części z nich obojętne, po to tylko by w ten sposób stworzyć wspólny front wokół spraw dla nich ważnych, na których im faktycznie zależy. Z perspektywy intersekcjonalności można z pożytkiem analizować zresztą także wyrastające z demokracji zjawisko nacjonalizmu, choć zwykle widzi się go jako przejaw „wspólnotowości”.

Czy tak konstytuowaną solidarność można uznać za ucieleśnienie braterstwa, trzeciego z haseł Rewolucji Francuskiej? Z pewnością nie. To hasło, wskazujące możliwą dynamikę przełamującą napięcie/sprzeczność pomiędzy wolnością i równością, by harmonizować z ideałami tej uniwersalistycznej w swym duchu rewolucji a jednocześnie przynajmniej potencjalnie mieć szansę realizacji, musiałoby odnosić się do całości, być powszechne, prowadzić lub przynajmniej dążyć do łączenia obu stron sporu w pojednaniu i wzajemnym szacunku, choć niekoniecznie w polityczną jedność. To zupełne przeciwieństwo scalania odrębnych plemion wokół ich świętoszkowatych wizji posiadania monopolu racji moralnych.

Historia nowoczesności i liberalizmu każe jednak zapytać czy zaistniała kiedykolwiek wspólnota wartości i wspólnotowego dobra w skali całych społeczeństw szeroko rozumianego, kiedyś w końcu chrześcijańskiego, Zachodu? Taka, która uosabiałaby braterstwo i solidarność nie tylko w warunkach wyjątkowych lecz na co dzień. Czyż nie o to chodziło gdy liberalizm znosił hierarchiczny, stanowy system feudalny? Wydawać by się mogło, że od czasu Rewolucji Francuskiej takie wspólnoty zaczęły się wyłaniać, gdy kierowane przez liberalne elity społeczeństwa postfeudalne stopniowo zaczęły się postrzegać jako jednolite narody. Naród jest de facto tworem liberalizmu, jego „równościowego” członu: to rewolucyjna Francja wyznaczyła kierunek i cel, i natychmiast zresztą wykorzystała – w imperialnym celu – tę świeżo wykoncypowaną ideę do przymusowego poboru do wojska. (Dobrowolna) służba wojskowa miała stać się praktycznym wyrazem patriotyzmu – wartości zupełnie nowej w odniesieniu do całego społeczeństwa. Jeśli szukać dla niej analogii to trzeba by się cofnąć wręcz do czasów wczesnoplemiennych, kiedy każdy mężczyzna był także wojownikiem.

Co charakterystyczne, pojęcie narodu nie pojawia się we wcześniejszej od rewolucji Francuskiej Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych (1776). Wybuchowi buntu w angielskich koloniach w Ameryce przyświecała przede wszystkim wolność, pierwszy ideał liberalizmu, dominujący zresztą w Anglii, jego kolebce. Dla społeczności indywidualnych wolnych farmerów pojęcie narodu nie było początkowo ani niezbędne ani być może oczywiste. To wojna niepodległościowa – wymagająca i powołująca ducha wspólnotowego, miała to zmienić, tak że pojęcie narodu pojawia się w Konstytucji USA z 1789 r.

Rekapitulując i rozwijając: Obok wcześniejszego, angielskiego, modelu liberalizmu, szybko, niemalże równocześnie wykształcił się drugi, francuski model politycznego liberalizmu, w odchodzeniu od zastanej hierarchicznej struktury społecznej dążący w wyraźniejszy sposób ku liberalnej demokracji, bo podkreślający egalitaryzm. Stąd Francuska Rewolucja obok wolności stawia równość (a dopełnia to braterstwem, któremu nie będzie jednak niestety dane wtedy dłużej zaistnieć jako motywowi politycznemu). Tymczasem dla klasycznego wczesnego liberalizmu równość – jakkolwiek faktycznie postulowana przez jego ideologów, w tym Locke’a – w praktyce była właściwie przede wszystkim gwarantem wolności: im więcej ludzi mogło cieszyć się równością szans, tym trudniej było ewentualnemu tyranowi odwrócić bieg historii i zahamować pochód „wolności” autonomicznych, w założeniu rozumnych, jednostek działających w oparciu o ideał wolnego rynku.

Ten drugi model liberalizmu, pozostający w dialektycznym napięciu z duchem pierwotnego, klasycznego liberalizmu, w dobie nowożytnej można wyprowadzić od Machiavellego i miejskich republik włoskich; to duch republikański, „rzeczy wspólnej”, w ostatecznym rozrachunku przyznający nadrzędną rolę państwu, choć włoska republika miejska była przecinaniem się wspólnot stanowych i cechowych, jak i terytorialnych, opartych o dzielnice miasta. Z czasem jedyną legitymizowaną szerszą wspólnotą staje się wyobrażona polityczna wspólnota, tożsama z republikańskim państwem, w stosunku do którego duch republikański domaga się bezwzględnej lojalności (swoistą kulminacją jest tu dictum Jean-Jacques’a Rousseau o wolności osiąganej przez posłuszeństwo wobec „woli powszechnej”), oferując w zamian obywatelom ideał równości wzajemnego szacunku. Natomiast szereg teoretyków dzisiejszego zachodniego neorepublikanizmu (np. Philip Pettit) troskę o dobro wspólne wydaje się utożsamiać z zaangażowaniem na rzecz równości wszystkich obywateli państwa, ze szczególną determinacją skupiając się jednak na zapobieganiu dyskryminacji czy wykluczeniu społecznemu uznawanych za słabsze grup i mniejszości (uchodzi to za jego wspólnotowość) – kobiet, mniejszości seksualnych czy rasowych, itd. (ich lista ma tendencję do nieustannego wydłużania się wraz ze wzrastaniem ludzkiej wrażliwości), których tożsamości wciąż oczekują pełni godnościowego uznania, a właściwie wręcz społecznej afirmacji ich odrębności. Ponadto równość, dotycząca coraz szerszej gamy tożsamościowych praw zarówno jednostek jak i zbiorowości w której skład one wchodzą, coraz bardziej jednoznacznie rozumiana jest przede wszystkim w aspekcie sprawczości.

Można powiedzieć, że w ten sposób współczesny republikański duch Zachodu znajduje swe spełnienie – w wielu krajach tegoż Zachodu wręcz kończy bieg – stając się po prostu lub zbiegając się z równościowym biegunem dialektycznej w swym charakterze sprzeczności toczącej liberalną demokrację; mimo że jego rozumienie wolności – jako nie-dominacji w sferze publicznej, z tendencją do nabierania pozytywnych konotacji na jej styku ze sferą prywatną – różni się od właściwego dla liberalizmu i dominującego w liberalnej demokracji rozumienia ściśle negatywnego, wolności jako nieingerencji, ujmowanej ponadto w kontekście faktycznego zapoznania sfery powinności wobec zbiorowości. Jeśli ten egalitarystyczny republikanizm widzi wprawdzie powinność i dobro wspólne, ale obarcza troską o nie w równym stopniu wszystkich, a nie tylko tych którzy realistycznie patrząc są w stanie o nie zadbać, z racji posiadania faktycznej zdolności do kultywowania cnót obywatelskich – jak miało to miejsce w republikanizmie klasycznym, to akcent z powinności obywatela siłą rzeczy musi przesunąć się na prawa jednostki, a rozumienie dobra wspólnego staje się ideologią, która łatwo może przeistoczyć się w nacjonalizm; całkowicie już abstrakcyjna powinność powraca jako zobowiązanie moralne wobec wyimaginowanej wspólnoty narodu.

(PS. Dodatkowe wątki uzupełniające rozważania zawarte w niniejszym eseju, przede wszystkim te poruszane w powyższej sekcji, można znaleźć w moim angielskojęzycznym tekście The Unfinished Dialectic of Liberty & Equality)

Państwo narodowe ma liberalne korzenie

W tym miejscu warto przywołać książkę Benedicta Andersona Wyobrażone wspólnoty, wydaną w Polsce w 1997 r., którą można odczytać jako historię idei państwa narodowego, jej powstania, urzeczywistnienia i triumfu, właśnie od epoki rozpoczynającego wtedy swój triumfalny marsz liberalizmu poczynając. Ba, temuż liberalizmowi taka idea była wręcz niezbędna, a już szczególnie jej kulminacja w postaci nowoczesnego państwa imperialnego, nastawionego na siłowe podporządkowanie coraz to nowych terenów i – co przynajmniej równie istotne – rynków.

Jeśli na starym kontynencie można zobaczyć jej prekursora w rewolucyjnej Francji, to – jak pokazuje Anderson – jej faktyczną kolebką, kolebką wspólnot całkowicie na tę modłę wyobrażonych, był Nowy Świat, obie Ameryki. Jak wspomniano, w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych ewolucję podejścia można prześledzić poczynając od Deklaracji Niepodległości z 1776 r., gdzie pojęcie narodu jako substratu nowotworzonego państwa nie jest jeszcze nawet przywołane, a nastąpi to dopiero w Konstytucji USA z 1789 r. w odniesieniu do wolnych kolonistów; po słowa San Martina kilka dekad później, który o Indianach zamieszkujących dopiero co tworzone przez niego państwo Peru mówił jako o „Peruwiańczykach”, imputując w ten sposób jakąś wspólnotę, wbrew rzeczywistości, z eksploatującymi ich bezwzględnie Kreolami – i nimi zwyczajowo pogardzającymi. Niewolnicy natomiast byli przedmiotem rozgrywki pomiędzy kolonistami a metropoliami: Jefferson oburzał się obdarzaniem wolnością przez angielskiego gubernatora tych spośród nich, którzy opuścili swych zbuntowanych panów, a Bolivar zareagował deklaracją emancypacji niewolników na podobny ruch ze strony Madrytu.

Nie musząc nawet poruszać się po XIX-wiecznej Europie wstrząsanej ideą państwa narodowego, możemy też prześledzić jak bazujący na pierwotnym kole zamachowym liberalizmu – wolności gospodarczej – rynek drukowanych mediów choćby na Dalekim Wschodzie skutecznie przyczynił się w początkach XX wieku do stworzenia narodów z ludów, które jeszcze chwilę wcześniej tyle tylko miały ze sobą wspólnego, że zamieszkiwały sąsiadujące ze sobą tereny skolonizowane przez jakieś europejskie imperium – zanim jeszcze doszło do zrzucenia jarzma tegoż imperium. Nowopowstałe państwa „narodowe”, budowane przez zideologizowane elity, nie chciały potem oddać nawet piędzi ziemi zdobytej wcześniej przez kolonizatorów, widząc „naród” tam, gdzie często nie można było mówić o jakiejkolwiek wspólnocie, nawet tak rudymentarnej jak miało to z reguły miejsce w Europie, a mianowicie opartej o wspólny język (np. fascynujący przykład Indonezji, gdzie w miejsce nieistniejącego wspólnego języka naturalnego posłużono się lingua franca wykorzystywaną przez Holendrów do administrowania podbitym terytorium). W tym kontekście przychodzi na myśl także stosunek do ludów mówiących innymi językami niż polski przez odzyskujące po I wojnie światowej niepodległość państwo polskie – jak i do ziem przez te ludy w większości zamieszkałych, które kiedyś do Polski-państwa stanowego, Polski sprzed doby liberalizmu, należały.

Czy jednak wyłaniające się w konsekwencji stopniowego, militarnego lub rewolucyjnego triumfu liberalizmu narody uosabiały braterstwo, czy były wspólnotami? A nie tylko tworami, które wprawdzie posługiwały się wspólnym językiem (równie dobrze mógł to być język kolonizatorów), ale już np. ich rzekomo wspólna historia była (jest) tylko fikcją (vide "szlachecka" historia Polski, wiążąca się z mitem o rzekomo niepolskim, „sarmackim”, pochodzeniu szlachty, wyznawana dzisiaj jako własna także przez potomków niewolnych – w pełni, w najbezwzględniejszej formie, od 1532 r. – chłopów pańszczyźnianych). Odpowiedź jest oczywista: nie było tak nigdy. I raczej nigdy już tak nie będzie – z wyjątkiem okresów entuzjazmu w czasie zrywu niepodległościowego czy irredentystycznego, bądź czasu wojny obronnej, a właściwie samej chwili jej wybuchu. Tylko wtedy fikcja narodu rzekomo wyznającego wspólne wartości, zdolnego chwilowo zaprzestać uporczywego sporu o wartości krańcowo upolitycznione, dzisiaj np. dotyczące dzielących kwestii obyczajowych, lub przynajmniej umiejącego zgodzić się w takiej sytuacji „wyższej konieczności” lub egzystencjalnego zagrożenia co do ich niezbędnej hierarchizacji, i dodatkowo kierującego się dobrem wspólnym, na moment może przestać nią być.

Naród 

Jak wspomniano wyżej, naród jest powstałym na kanwie nowoczesności tworem „równościowego” członu liberalizmu, a jednym z jego pierwszych praktycznych zastosowań był przymusowy pobór wszystkich zdolnych do noszenia broni do wojska celem prowadzenia wojen imperialnych (Francja). W okresie przednowoczesnym w podobnym duchu relatywną równość mieszkańców państwa z powodzeniem wykorzystywała Szwecja, której chłopi nigdy nie zaznali niewoli pańszczyzny. Kiedy Szwecja z poborowym wojskiem (oraz obcym, najemnym, z powodu własnej szczupłości demograficznej) podbijała Polskę przyszły król i bohater Polski, Jan Sobieski stanął po stronie obcego suwerena i nawet – według pewnych źródeł – razem ze Szwedami oblegał Częstochowę. Magnaci polscy mieli wtedy prywatne armie znacznie przewyższające liczebnością armię koronną. Jednak zamiast walczyć ze Szwedami jeden z nich, „książę” (o czym mowa poniżej) Janusz Radziwiłł wolał oddać wtedy Szwedom w protektorat Litwę, część składową Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Natomiast podbój kraju przez taką, w dużej mierze chłopską, armię – zaciężną i z uniwersalnego poboru – przynosił takie efekty jak wyrżnięcie wszystkich, w większości szlacheckich, obrońców Gołańczy, którzy w tej sytuacji nie mogli liczyć na zwyczajową solidarność stanową szwedzkiej szlachty.

Mamy tutaj jak w historycznej pigułce całe spektrum splotu państwa i narodu: z jednej strony Szwecja gdzie względna równość (brak poddaństwa chłopów) pozwoliła przedliberalnemu jeszcze państwu (ale takiemu gdzie żywota dokonał – przybyły na zaproszenie szwedzkiej królowej Krystyny – Kartezjusz, jeden z głównych twórców nowoczesności) sięgnąć po tegoż chłopa jako po mięso armatnie (dobrowolny zaciąg chłopski wprowadzono w Szwecji w poł. XVI w., wtedy gdy polski chłop został już ostatecznie w pełni zniewolony i nie mógł nic zrobić bez zgody Pana. Obowiązkowy powszechny pobór wprowadził w 1619 ojciec Krystyny, Gustaw II Adolf – Lew Północy, by móc prowadzić swe rozliczne wojny; zainicjowane w ten sposób przez niego Imperium Szwedzkie miało zacząć się rozpadać dopiero po klęsce Karola XII pod Połtawą w 1709r.), a z drugiej Polska gdzie niewolny chłop nie należał według szlacheckiego mitu nawet do tego samego narodu. W tej sytuacji nie może dziwić np. łatwe ruszczenie się mas zbiegłych z etnicznie polskich ziem Korony na „Dzikie Pola” niewolnych chłopów (odwrotność procesu polonizacji/„sarmatyzacji” tamtejszej szlachty, poczynając od magnatów).

Dla stanu świadomości narodowej polskiego chłopstwa ta historia miała zresztą swoje dalsze, rozciągnięte w czasie konsekwencje – np. w Galicji, tej samej gdzie w połowie XIX wieku w ramach rabacji galicyjskiej z rąk polskojęzycznych miejscowych chłopów podburzonych przez zaborcę austriackiego tysiącami ginęła polska (sarmacka?) szlachta – wyłącznie, oszczędzano inne narodowości. Amerykańskie źródła z początku XX wieku odnotowują na przykład, że część chłopów z okolic Krakowa emigrujących wtedy do Stanów Zjednoczonych określała się jako Biali Chorwaci, obok określeń takich jak Krakusy czy Krakowiacy. Wreszcie, na podstawie przeprowadzonych przez siebie badań w podkrakowskiej wsi Żmiąca socjolog Michał Łuczewski stwierdził, że świadomość bycia Polakiem na dobre zakorzeniła się tam dopiero po II wojnie „światowej”. Jednak elity już znacznie wcześniej także w imieniu tychże chłopów mówiły o narodzie polskim jako o wspólnocie zasługującej na własne, narodowe państwo. Chłop natomiast jak się już poczuł Polakiem i współobywatelem, to oczywiście z całym bagażem aspiracji i resentymentów właściwych tym uczestnikom czerpiącego w ostatecznym rozrachunku z liberalizmu systemu, którzy startują z pozycji słabszego, tzn. wpisując się w nurt sprawiedliwości rozumianej jako równość.

Za czasów Pierwszej Rzeczypospolitej problemy z kreowaniem wspólnotowej tożsamości i samooceną dotyczyły zresztą także „narodu politycznego”, stanu szlacheckiego tegoż wieloetnicznego państwa, którego scalanie zapoczątkowane unią horodelską 1413r. oparto w części o wyrównywanie zasad wyzysku chłopów, w tym wiążących się z zaprowadzaniem poddaństwa pańszczyźnianego (Litwa musiała nadganiać, w końcu przyjęcie do polskich herbów szlacheckich do czegoś uprawniało, jeśli nie wręcz obligowało). Jednak magnatom to nie wystarczało, i to nawet w okresie największej świetności Rzeczypospolitej szlacheckiej, tzn. w XVI wieku. Oglądali się oni na Zachód celem pozyskania tam tytułów książęcych – jak Radziwiłłowie, którzy w 1518 r. skutecznie „suplikowali” Cesarza Rzymskiego Narodu Niemieckiego o taki tytuł, koniecznie dziedziczny (od 1547 r.), nie mogąc zdzierżyć, że tytuły takie zwyczajowo posiadały w Rzeczypospolitej rody o proweniencji Rurykowiczowskiej czy Giedyminowiczowskiej, podczas gdy oni, jako „prości” Litwini, nie; tytuł książąt Świętego Cesarstwa Rzymskiego (Narodu Niemieckiego zresztą) znakomicie zaspokajał ich próżność. Proces kupowania tytułów możnowładczych u Cesarza nasilił się później w całej Rzeczypospolitej, ale nawet okres największej świetności kraju nie wystarczał najznamienitszym członkom jej „narodu politycznego” w kontekście ich poczucia wartości i tożsamości wspólnotowej. (Antidotum na te kompleksy dla mas szlacheckich miała być ideologia sarmatyzmu.)

Oczywiście Polsce uniemożliwiono dołączenie do paneuropejskiej ewolucji ku liberalizmowi, czasem przeplatanej rewolucjami, a która w wielu jeśli nie większości wiodących krajów przechodziła przez fazę absolutyzmu zwanego oświeconym (wyjątkiem jest Anglia, która po Chwalebnej Rewolucji 1688 roku przeszła od razu w fazę dominacji rynku i gospodarki kapitalistycznej, ekspansję gospodarczo silnego państwa kierując potem na stworzenie imperium, co jeszcze napędzało ten rozwój). Pobór rekruta do wojska napoleońskiego dał podwaliny narodowi francuskiemu (wstępnie trzeba było wykrwawić Wandeę, i jeszcze tylko potem skolonizować Oksytanię i wyrugować jej język) – to francuskie „równościowe” poruszenie stojące w dialektycznym napięciu do „wolnościowego” angielskiego. Rewolucyjny przykład francuski oddziaływał na wielu płaszczyznach, silnie zainspirował chociażby filozoficzne dzieło Hegla. W drugiej połowie XIX wieku stworzono ostatecznie naród niemiecki i naród włoski, a było to możliwe dzięki powstaniu państw te narody uosabiających, od razu o ambicjach imperialnych. Na przełomie lat 1884/85 na konferencji berlińskiej zadecydowano o „uporządkowanym” całkowitym rozbiorze Afryki: naszkicowano granice przyszłych kolonii i oficjalnie zapoczątkowano okres nazwany potem „wyścigiem o Afrykę”, de facto nadając kolonizacji kontynentu nowego impetu, dzięki tzw. zasadzie „efektywnej okupacji”. Ta próba skanalizowania ambicji imperialnych okazała się jednak niewystarczająca. Zaczęło się odliczanie do wojen „światowych”.

Elity budujące narody na nową modłę nie miały oporów przed sięganiem po hasła bogoojczyźniane sprzed ery nowoczesności, względnie same takie tworzyły: „Gott mit uns”, „God Save the King (Queen)”, „Boże, Caria chrani” (w tej kategorii mieści się także późniejsze polskie „Bóg, honor, ojczyzna”). Wykorzystywano je gdy nominalnie chrześcijańskie narody szły do boju przeciwko sobie w paroksyzmie nacjonalizmu – oficjalnego, propagandowego, i coraz bardziej także ludowego. Ten sam chrześcijański Bóg po obu stronach barykady, gdzie trup słał się codziennie dziesiątkami tysięcy całymi miesiącami czterech lat wojny „światowej” (która potem okazała się „pierwszą”). W nagrodę lud w dobrych paru krajach dostał wreszcie prawa wyborcze (np. w Anglii), w Rosji dostąpił raju sprawiedliwości społecznej (w szybkiej sukcesji wydarzeń zapoczątkowanej w 1906 r. pierwszą w jej historii w pełni obieralną Dumą), a w innych okazał się być narodem właśnie – w ramach nowo powstałych państw narodowych (wprawdzie, jak wskazano wyżej, mających gdzieniegdzie problem ze świadomością narodową „swoich”, nie mówiąc już o kłopotach z mniejszościami etnicznymi – jak np. Polska).

Wojny światowe, śmierć milionów kierujących się patriotyzmem rekrutów (i ich ofiar) mamy za już sobą (?). Euforię jedności narodu niełatwo dziś wywołać. Dzisiejsze odwoływanie się do pojęcia „narodu” przez demagogicznych przywódców, przy jednoczesnym odsądzaniu od czci i wiary tych jego – można by w tej sytuacji powiedzieć, rzekomych – członków, którzy są przeciwni polityce tegoż przywódcy (w Polsce przy pomocy takich epitetów jak: elementy animalne, gorszy sort, współpracownicy gestapo, zdrajcy, itp.) można odczytać jako próbę przywrócenia iluzji jedności – poprzez postawienie tych ludzi poza nawiasem „zdrowej tkanki” społeczeństwa. Jednakże w sytuacji niemalże równego podziału tych, którzy uczestniczą w tym spektaklu politycznym, nie daje się tego zrobić – tak długo jak aktualni przegrani stanowią właśnie niemalże połowę tego redefiniowanego narodu, gdy „prawdziwych Polaków” jest tylko nieznacznie więcej. Analogicznie jest zresztą na całym Zachodzie. Dzieje się tak gdy współczesny, „nowoczesny” człowiek pozbył się wreszcie – uznał za stosowne, mniej lub bardzie świadomie, uwolnić się od – wymogów przyzwoitości w dyskursie politycznym i moralnym, jak i – co jest tego prostą, psychologiczną konsekwencją – od spójności logicznej i światopoglądowej: np. „prawdziwy” katolik, który szerzy nienawiść (ba, życzy Papieżowi śmierci, jak pewien polski „ksiądz profesor”). Oczywiście we własnym mniemaniu on tylko na nią odpowiada sprowokowany i – co czasem jest w stanie przyznać – niezdolny odpowiedzieć w sposób cywilizowany: tak więc zawsze winna jest druga strona.

Demagog w liberalnej demokracji 

Demagog działa według tego samego co archaiczna tłuszcza schematu, jednak on czyni to w planowy sposób, świadomie, podczas gdy oni, bezrozumnie – trzeba znaleźć kozła ofiarnego odpowiedzialnego rzekomo za całe zło społeczne i skierować ku niemu żądzę krwi czy przynajmniej żądanie wypełnienia czy nastawia sprawiedliwości, by móc odzyskać „jedność sprawiedliwych”. Demagog nigdy nie działa inaczej, choć można też powiedzieć, że jest to tylko dodatkowy zabieg w jego arsenale ponad to co Carl Schmitt doradza każdemu politykowi: wykreowanie konfliktu konstytuującemu własny obóz polityczny, a siłą rzeczy i ten przeciwny; posłużenie się przez silniejszego, przez „suwerena”, mechanizmem stanu wyjątkowego dla konsolidacji władzy.

Tutaj można jednak powiedzieć, że liberalna demokracja niemalże bezwiednie wykształciła mechanizm niepozwalający na dopełnianie się tego odwiecznego ofiarniczego rytuału – działania demagogów frustruje to, że kozioł ofiarny nie poddaje się, ba, nie daje się nawet łatwo wyselekcjonować, odseparować i osłabić. Czego by demagog działający na niwie liberalnej demokracji nie robił „zdradzieckie, sprzedajne elity” okazują się zbyt liczne, a przez to silne. Próba pozyskania „ogłupionych” przez elity pomagierów nie przynosi efektu (do skutków i roli tej prawidłowości jeszcze powrócę). Dzieje się tak mimo faktycznego wzmacniania działań demagogów przez nastawiony na generowanie i żyjący z konfliktu świat mediów, w tym przez zdecentralizowany po stronie odbiorcy świat mediów społecznościowych, dla którego konflikt i polaryzacja wydają się być zasadą jego istnienia. Warto oczywiście zadać pytanie, dlaczego tak jest? względnie, czego ten fakt dowodzi?

Najpierw przyczynek anegdotyczny: Patrick Deneen, autor wydanej w USA pod koniec 2017 roku książki Why Liberalism Failed (Dlaczego liberalizm zawiódł), w czasie jednej ze swoich dostępnych na YouTube prelekcji przytacza rozmowę ze swymi akademickimi kolegami w czasie której relacjonował im zwyczaj amerykańskich Amiszów, bardzo tradycjonalistycznej społeczności chrześcijańskiej, którzy zbliżającemu się do dorosłości członkowi ich społeczności każą wybierać pomiędzy pozostaniem w jej ramach względnie jej opuszczeniem. By wybór ten był świadomy młodzi ludzie wyprowadzają się na około rok by prowadzić życie zwykłego członka amerykańskiego społeczeństwa, po którym to okresie podejmują samodzielną decyzję. Zdumienie i niedowierzanie kolegów autora wywołał fakt, że ponad 90% młodych Amiszów decyduje się na powrót do swej społeczności. Podejrzewano wywieranie nacisku psychologicznego, który miał powodować, że wybór nie był de facto „wolny”. Bardzo charakterystyczna była ich odpowiedź na pytanie Deneena, jaki procent decydujących się pozostać w świecie zewnętrznym wskazywałby że wybór był wolny: przynajmniej 50%.

Jest to zjawisko, które w tajemniczy sposób właściwie definiuje dzisiejszy stan liberalnej demokracji. Głęboka – i oczekiwana, uważana za normalną, jak wskazuje powyższe stwierdzenie – polaryzacja pół na pół to z jednej strony wyraz braku wspólnie wyznawanych w jej ramach wartości, a z drugiej samonapędzająca się przyczyna dalszego pogłębiania takiego stanu rzeczy. Czy można jeszcze mówić o wspólnej tożsamości takiego społeczeństwa, w historycznej perspektywie – właściwie dopiero co wykształconej?

Odwrót wspólnej tożsamości

Jak zauważył w jednym ze swych wystąpień Jonathan Haidt, autor wydanej w 2014 r. w Polsce książki Prawy umysł. Dlaczego dobrych ludzi dzieli religia i polityka, różnorodność w ramach społeczeństwa nie musi prowadzić do jego dezintegracji, może nawet być twórcza, pod warunkiem jednakże, że społeczeństwo to posiada wspólną tożsamość. Liberalna demokracja w dzisiejszym stanie jest jednak wyrazem jej braku, prowadzi do przekreślenia wspólnej tożsamości wtedy, gdy wydawałoby się, że ma ona właśnie szanse utrwalić się. (Dzieje się tak i bez ewentualnego zmasowanego napływu imigrantów, choć oczywiście to ostatnie może stworzyć dodatkową ostrą linię podziału). Ale alternatywy wcale nie są lepsze – wręcz przeciwnie, dla chwilowo słabszej połowy takiego społeczeństwa są wręcz przerażające, jeśli nie faktycznie to przynajmniej w jej oczach. Która to wizja jeszcze ten podział utrwala a polaryzację pogłębia. Naprawdę nie ma się do czego odwołać jako rzeczywistej wartości wspólnej, która służyłaby budowie tożsamości społecznej łączącej wszystkich, lub choćby zdecydowaną większość społeczeństwa.

Tu dygresja: na poziomie czysto politycznym głęboka emocjonalna polaryzacja i podział społeczeństwa niemalże pół na pół w liberalnej demokracji jest regułą wtedy, gdy mamy do czynienia z decyzją zero-jedynkową – zupełnie inaczej niż w przypadku młodych Amiszy skonfrontowanych z taką właśnie sytuacją. Przykładów jest sporo: Brexit (a wcześniej niepodległościowe referendum w Szkocji); w sytuacji faktycznej dwupartyjności w USA, trwała, niezwykle głęboka – i stale się pogłębiająca – polaryzacja społeczeństwa amerykańskiego i od dawna występujący podział elektoratu amerykańskiego w wyborach na dwie niemalże równe połowy; nawet tureckie referendum konstytucyjne w 2017 r., które znikomą większością głosów dało przyzwolenie by zapanowała tam w pełni demokracja „suwerenna”. Także de facto druga tura ostatnich polskich wyborów prezydenckich, jak i wiele innych analogicznych wyborów w krajach liberalnej demokracji (wyjątkiem na razie pozostaje Francja). W tej sytuacji teoretycy polityczni za zdecydowane zwycięstwo wyborcze uważają już większość 58-42%. (NB. zerojedynkowość – z całym dobrodziejstwem inwentarza – próbuje odtworzyć też wspomniane powyżej nawoływanie do intersekcjonalności. Ale i konsekwentna odmowa poddania się temu paradygmatowi w warunkach jego faktycznego panowania ma swoje – wielopłaszczyznowe – konsekwencje, jak świadczy o tym polski casus partii Razem. Wg tej analizy utrzymująca się nikłość jej poparcia mogłaby wiązać się z jej świadomie kultywowaną „nie-koalicyjnością”, czyli po prostu z odmową, o której mowa. Na jej potencjalny szerszy elektorat z jednej strony wpływa dynamika opisywanego procesu, a z drugiej naturalna niechęć do „zmarnowania” swego głosu czy poparcia, mimo bliskości poglądów. Intersekcjonalność w często bezwiedny sposób jest w warunkach schyłkowej liberalnej demokracji de facto rudymentarną zdolnością koalicyjności, lub przynajmniej daje takie odczucie, ważne dla elektoratu nawet jeśli nie jest w pełni uświadamiane. Jest jednak oczywiście tylko jej karykaturą.)

Za Alasdairem MacIntyre jako na przyczynę tej sytuacji można wskazać na ekspresywizm moralny (który od Hume’a poprzez Kanta [sic] i wczesnego Kierkegaarda kulminuje w specyficzny sposób w Nietzschem) w świecie bez wspólnie wyznawanych zasad i wartości, gdzie różnorodne zasady i wartości stale ze sobą w sposób równoprawny konkurują, czyniąc konflikty de facto nierozwiązywalnymi co do zasady właśnie (Nietzscheański nadczłowiek ma na to wszakże rozwiązanie, oczywiście indywidualistyczne, wbrew późniejszemu jego haniebnemu wykorzystaniu: swą wolą mocy sam kreuje wartości i zasady by – samodzielnie – narzucić je innym), szczególnie – co jest w tym kontekście najważniejsze – te dotyczące dobra wspólnego; a dodatkowo, za twórcą teorii mimetycznej, francuskim antropologiem filozoficznym Rene Girardem, ujrzeć tę sytuację w kontekście nieustannie generującego rywalizacje zapośredniczania i wzajemnego dzielenia pragnień pomiędzy jednostkami w społecznościach kierujących się duchem liberalnej demokracji. W świetle obu tych wpływów i ich krzyżowania się każdy wybór, w tym moralny, jest równie dobrze przypadkowy. W przypadku sytuacji dwóch opcji, czyli sytuacji zerojedynkowej, prawdopodobieństwo wyboru każdej z nich jest właśnie pięćdziesięcioprocentowe – jak tego oczekiwali profesorowie uniwersyteccy w powyższym przykładzie.

Sam Deneen twierdzi natomiast, że liberalizm zawiódł, skończył się – bo bezapelacyjnie wygrał, bo całkowicie przeorał mentalność człowieka Zachodu i, co najistotniejsze, ukształtował jego instytucje, zarówno (rzekomo wolny) rynek jak i (narodowe) państwo: oba są w pełni wykwitem liberalizmu, owej kwintesencji nowoczesności, którego bieg kończy się na liberalnej demokracji. Co dla Francisa Fukuyamy w 1989 i 1992 (najpierw artykuł Koniec historii?, potem książka Koniec historii i ostatni człowiek, pol. tłum. 1991, oraz 1996 i 1997) było końcem historii i triumfem, dla Deneena jest promującą antykulturę antycywilizacją i początkiem końca, szczególnie że autor nie ma właściwie nic do powiedzenia na temat tego co mogłoby zastąpić ten wyczerpany system.

„Triumf” liberalizmu 

Kiedy Deneen mówi o triumfie liberalizmu, który to triumf wielu może wydawać się de facto jego klęską, bo klęską społeczeństwa – jak widzi to sam Deneen, to warto wskazać te elementy sytuacji dojrzałego bądź przejrzałego liberalizmu które sygnalizują tę klęskę, jeśli nie wręcz o niej stanowią. Z pewnością jednym z takich czynników jest radykalnie pogłębiający się brak wzajemnego społecznego zaufania, uniemożliwiający jakąkolwiek szerszą wspólnotę. To prosta konsekwencja braku wartości dzielonych przez całe społeczeństwo, prowadząca – czego próbuje dowieść niniejszy esej – do stale rekonstytuującego się podziału społeczeństwa na niemalże dwie równe zwalczające się połowy, przy stale pogłębiającej się też polaryzacji postaw w sferze politycznej, wiążący się ze swobodą ekspresji indywidualnie wyznawanych wartości, bez oglądania się na wspólnotę. (NB. Niewiele zmienia ten obraz nieangażowanie się w polityczny spór części społeczeństwa, nie stanowi ona bowiem trzeciej siły. Przekroczenie progu zaangażowania wiąże się dzisiaj z nieuniknionym uwikłaniem w opisany powyżej proces, na tych samych zasadach, z odwzorowaniem opisanego podziału. Nawet jeśli to zaangażowanie nie następuje czysto indywidualnie, dynamika sytuacji szybko wciągnie każde nowe ugrupowanie i każe mu się opowiedzieć po jednej bądź drugiej stronie zredefiniowanego być może przy okazji lecz wciąż rekonstytuującego się wokół dwu równie silnych biegunów sporu: możliwa zmiana dominującej retoryki nie zmieni samej dynamiki procesu.)

Przyczynkiem służącym potwierdzeniu trafności tego opisu i diagnozy mogą być dane z Polski dotyczące obserwowanej ostatnio fali rozwodów na tle politycznym (nie mówiąc już o zrywaniu innych więzów rodzinnych z tego samego powodu). Spór polityczny niszczy więc także rodzinę, jedyną faktyczną wspólnotę tolerowaną przez liberalną demokracją, a przez demokrację „suwerenną” stawianą na piedestale – jako budulec narodu. Warto zaznaczyć, że w USA już od dawna niespotykane jest zawieranie małżeństw pomiędzy zadeklarowanymi republikanami i demokratami.

Ta sytuacja to wymarzone pole do popisu dla populistów i demagogów występujących w imieniu ludu-suwerena, deklarujących konieczność przełamywania tegoż pata w sferze publicznej, tej swoistej niemożności – choćby i poprzez złamanie konstytucji, czyli poprzez zaprowadzanie de facto jakiejś formy stanu wyjątkowego. Tak zresztą definiuje suwerena – jako tego, który może wprowadzać stan wyjątkowy w państwie – ulubiony ideolog demagogów posługujących się frazeologią demokracji, wspomniany już Carl Schmitt. Ten ostatni zdawał sobie jednak sprawę z tego, że stan wyjątkowy jest właśnie wyjątkiem, nie może być normą. Przy jego pomocy zaprowadza się pożądaną (przez suwerena czy demagoga) zmianę, a następnie stara się tę zmianę legitymizować innymi, bardziej tradycyjnymi metodami. Jednakże w przejrzałej liberalnej demokracji okazuje się to praktycznie niemożliwe, czego Schmitt nie mógł przewidzieć. Dlatego stan wyjątkowy staje się normą, niszcząc społeczeństwo. Można tu jeszcze raz przywołać słowa Alasdaira MacIntyre: „Współczesna polityka jest wojną domową prowadzoną innymi metodami”.

Populista w tej sytuacji dąży, początkowo często bezwiednie, do przywrócenia normy archaicznej – wyizolowania, potem wykluczenia, jeśli nie mniej lub bardziej symbolicznego mordu tych, którzy się z nim nie zgadzają, celem przywrócenia mitycznej jedności (por. teorię Rene Girarda, szczególnie jego dzieło z 1972r. Sacrum i przemoc). Polaryzacja społeczeństwa niemalże pół na pół skutecznie temu zapobiega – to swoisty współczesny katechon, utrzymujący się kosztem niemożności budowania jakiejkolwiek wspólnoty, które to przedsięwzięcie i tak w ramach liberalnej demokracji jest praktycznie nieosiągalne, między innymi dlatego, że nie stanowi dla niej wartości samej w sobie, poza zmitologizowanym „narodem” dla pewnych jej wersji. Ów „egalitarystyczny katechon” – odnajdująca stan równowagi kulminacja rywalizacji mimetycznie zapośredniczanych pragnień w społeczeństwie liberalnej demokracji – jest jednak w stanie zapobiec realizacji tych celów demagoga oczywiście tylko tak długo jak trwa stan równej polaryzacji, czyli jak długo starcza, napędzanych często strachem, gniewu i determinacji po stronie chwilowo słabszych.

Ku wspólnocie wartości – jakich? 

Można oczywiście zapytać dlaczego wyłaniający się z hierarchicznego społeczeństwa stanowego nowoczesny naród w ramach państwa narodowego funkcjonującego w oparciu o taką czy inną wersję liberalnej demokracji, nie może być lub choćby dążyć do bycia faktyczną wspólnotą – poza momentami jego egzystencjalnego zagrożenia, np. wojną. Odpowiedź jest prosta: żeby tak mogło być musiałby wyznawać te same lub przynajmniej pokrewne wartości i dążyć do podobnie rozumianego dobra wspólnego. Tymczasem w tak zróżnicowanym społeczeństwie jak liberalno-demokratyczne w czasie pokoju tylko jedna wartość czy cnota mogłaby pretendować do roli skutecznego łącznika wszystkich członków społeczności: tolerancja. Jednak Arystoteles – guru wyznawców moralności opartej o wartości i cnotę, dający też podnietę intelektualną wyznawcom wspólnotowości – w swojej wizji wspólnoty nie stawiał jej wśród konstytuujących ją wartości: jego ideałem wspólnoty była niewielka polis, w której obrębie byli równi i równiejsi (obywatele i niewolnicy, nie mówiąc już o pośledniej roli kobiet). Tolerancję w pogardzie mają oczywiście populistyczni demagodzy, bo stoi na przeszkodzie ich wizji jedynej właściwej moralności publicznej; nie pozwala też w arbitralny sposób rozprawiać się z przeciwnikami.

Jednak tolerancja jeśli nawet jest kultywowana (tylko tak można zapewnić jej trwanie) może być tylko bardzo słabym spoiwem społeczności. Czy można w jej kontekście w ogóle mówić o wspólnocie, o wspólnej tożsamości? Czy nie musi się ona załamać tam gdzie zderza się z przejawami nietolerancji np. wobec różnorodności? „Można mówić o różnorodności gdy mamy do czynienia z podzielanym poczuciem tożsamości. Jeśli tego nie ma, wszystko zmierza ku podziałowi” (Jonathan Haidt). Jak kultywować zagrożoną tożsamość wspólnoty jeśli nie w oparciu o podzielane przez jej członków wartości? Tych jednak w pluralistycznym społeczeństwie liberalnej demokracji możemy nie znaleźć wcale, jeśli wyłączyć słabego pretendenta do tej roli, czyli tolerancję właśnie. Słabego także dlatego, że kwestionowany jest jej status jako wartości, nie mówiąc już otwartych atakach ze strony demagogów. Wydaje się, że jesteśmy wewnątrz błędnego koła.

W tej perspektywie zaproponowana przez Tomasza Sawczuka w jego wydanej w bieżącym roku książce Nowy liberalizm. Jak zrozumieć i wykorzystać kryzys III RP wspólnota sporu („wspólnota – to grupa ludzi tkwiących w sporze”) wydaje się być dzisiaj oparta o równie słabe podstawy, przy czym tolerancja staje się w tej propozycji niezbędnym minimum byśmy zamiast się wzajemnie zabijać byli w stanie budować cywilizowaną spierającą się o wartości wspólnotę, powiązaną „tysiącem małych szwów” z przywołanej przez autora wizji Richarda Rorty’ego. Jednak we współczesnym świecie jakakolwiek pragmatyczna „wspólnota sporu” staje się coraz bardziej problematyczna, jeśli nie niemożliwa. „Tysiąc małych szwów” ją spajających pęka, a uszyć je na nowo niezbędnym wielorakim wysiłkiem będzie trudniej niż pójść wraz ze swym plemieniem za prostym przekazem demagoga, za zawartą w nim „wielką ideą” – na pohybel innym.

Jak powiedział o cytowanym na początku niniejszego eseju Donaldzie Trumpie amerykański filozof Harvey Mansfield: „kłamiąc mówi jak jest”. Trump rewanżuje się to samo mówiąc o przeciwnych mu mediach. Tu już nie chodzi o brak tolerancji – podstawowej, a ostatnio praktycznie jedynej możliwie wspólnie wyznawanej przez całe społeczeństwa wartości (jeśli w ogóle to ma miejsce), pozwalającej myśleć o współczesnych społeczeństwach jako o wspólnotach. Dzisiaj walka polityczna polega na kreowaniu rozłącznych plemiennych światów – coraz częściej przy pomocy propagandy posługującej się fake news i kłamstwem, których druga strona sporu nie jest w stanie zaakceptować. Coraz częściej jako dobrą monetę jesteśmy skłonni przyjąć wszystko – byle pochodziło z „naszej strony”; te same fakty są dla nas „świętą prawdą” lub „haniebnym kłamstwem” zależnie od tego kto je nam przedstawia. Tu już nie chodzi o brak tolerancji, nadającej „tysiącom małych szwów” względną trwałość i pozwalającej szyć nowe, oraz myśleć o współczesnych społeczeństwach jako o wspólnotach mimo dzielących je różnic. W tej sytuacji nie może być mowy o jakimkolwiek wzajemnym zaufaniu, choćby elementarnym. W ten sposób niszczone są podstawy społeczeństwa, w którym razem żyjemy. Wiedzą o tym doskonale także zewnętrzni przeciwnicy demokracji – najskuteczniejsze w jej destrukcji jest sianie w niej bądź wspieranie podziałów i zgorszenia. Takie działanie minimalizuje ryzyko postawienia na niewłaściwego konia lub jego "zdrady".

Rene Girard pokazuje, że w świecie chrześcijańskiego Zachodu istniejące rywalizacje wewnętrzne stopniowo coraz rzadziej kończyły się – jak miało to być normą w społeczeństwach archaicznych – krwawymi kryzysami ofiarniczymi (jego zdaniem: dzięki wpływowi Ewangelii); a jednocześnie – tak długo jak liberalizm nie podważył istniejących hierarchii społecznych – unikały, właśnie dzięki stratyfikacji społecznej, rozsadzających społeczności i wspólnoty rywalizacji wewnętrznych, które znajdują dzisiaj znakomitą pożywkę w nieustannie towarzyszącym demokracji liberalnej sporze politycznym: nieuchronnie eskalowany ku ekstremom odróżnicowującą logiką systemu pcha on ludzkość w kierunku apokalipsy (vide Achever Clausewitz z 2007r./ang. wyd. 2009r. jako Battling to the End; na polski przetłumaczono fragmenty tej książki).

Inni się z Girardem nie zgodzą, właśnie w liberalnej demokracji widząc dalej jedyny realistyczny mechanizm cywilizowania politycznych sporów – choćby właśnie w ramach swoistej wspólnoty sporu (vide Sawczuk). Czyż jednak liberalna demokracja nie zaistniała samoistnie wyłącznie na kanwie chrześcijaństwa? Może jest jego logiczną konsekwencją (tak zresztą twierdzi sam Girard)? Bez wątpienia tak jest, nawet jeśli fundamentalny dla jej zaistnienia impuls trzeba by powiązać z reakcją na krwawe wojny religijne czasów Reformacji w jego łonie. (Konserwatyści zamiast o logicznej konsekwencji powiedzą o wynaturzeniu, ale jedno wcale nie musi zaprzeczać drugiemu.)

Braterstwo i solidarność 

Niezbędnego minimum wspólnej tożsamości nie znajdziemy dzisiaj ani w tolerancji, będącej zresztą obecnie w zupełnym odwrocie, ani we "wspólnocie sporu". Po przetoczeniu się liberalizmu i triumfie-ku-wyczerpaniu-się liberalnej demokracji trzeba czegoś więcej: rozwiązanie dialektycznej sprzeczności wolności i równości możliwe jest tylko poprzez braterstwo czy solidarność wspólnot faktycznie kierujących się dobrem wspólnym. Należy wobec tego podkreślić z całą mocą, także w oparciu o fakty i argumenty przytoczone w niniejszym eseju: opieranie się w dziele budowania takich wspólnot na idei państwa narodowego, owej zwodniczej "wspólnoty wyobrażonej", to dzisiaj coraz bardziej droga donikąd.

W obrębie liberalizmu jednakże i węższej zakrojone, lokalne wspólnoty wartości kierujące się dobrem wspólnym, a także duchem tolerancji wobec innych wspólnot współistniejących na tym samym terenie, w obrębie danego państwa (choć niekoniecznie wewnątrz samych wspólnot), nie zaistnieją samoistnie. Horyzont dialektycznego napięcia pomiędzy negatywną wolnością i równością, spajający społeczeństwa liberalne czy „wspólnoty wyobrażone”, musiałby najpierw ustąpić miejsca twórczemu oddziaływaniu wzajemnemu równości i pozytywnej, prawdziwie kreatywnej wolności – by mogła ona spełniać się nie tylko indywidualistycznie. By w efekcie możliwa stawała się praktyczna realizacja – początkowo choćby na niewielką skalę – trzeciego członu triady rewolucji francuskiej: braterstwa. Zapoznanego, ignorowanego, względnie „dowcipnie” zastępowanego jakimś innym wzniosłym hasłem w rodzaju sprawiedliwości czy demokracji, co dowodzi niezrozumienia zawartej w tej triadzie dialektyki. Jedynie idea solidarności – tak chwalebnie zapisanej w nieodległej historii Polski (choć dzisiaj instrumentalnie zawłaszczanej przez jedną ze stron sporu) – może pretendować do bycia funkcjonalnym odpowiednikiem braterstwa.

Jaka jednak solidarność i wspólnota wartości, jakie rozumienie dobra wspólnego mogą być uznane za rozwiązanie dialektycznej sprzeczności liberalnej demokracji? W dzisiejszym klimacie demagogii i zaklinania rzeczywistości nie widzi się bądź zapomina, że napięcie między wolnością i równością – jeśli nie znajduje rozwiązania – prowadzi ostatecznie do zaprzeczenia obu tych ideałów.

Dzieje się tak zarówno poprzez dominację rynku (mieniącego się wolnym, a prowadzącego do wykluczenia ekonomicznego; wtedy demagogia równości szans – gdy elity ekonomiczne i merytokratyczne powielają się poprzez pokolenia – często maskuje pogardę dla tych, którzy rzekomo nie umieją z takiej równości skorzystać), i/bądź państwa (konstytuującego wyimaginowaną wspólnotę narodową, czy też czysto etatystycznego, w obu przypadkach de facto zarządzanego przez biurokrację – i elity polityczne/ partyjne całkowicie niezasadnie pretendujące do bycia wyrazicielem wspólnego dobra i wartości).

Próbując odpowiedzieć na powyższe pytanie poruszamy się w świecie ideologii, a każdą jej wersję można wykorzystać w duchu populizmu i demagogii: Czyż braterstwo ze sztandarów Rewolucji Francuskiej nie musi dotyczyć wszystkich ludzi, na całym globie, by nim naprawdę być? I czyż nie temu – praktycznemu braterstwu wszystkich homo economicus – służy de facto globalizacja, która pozwoliła np. setkom milionów ludzi w Chinach dostąpić niespotykanego w historii ludzkości awansu gospodarczego, przy okazji pozwalając światu uniknąć nieuniknionej wojny – z powodu presji demograficznej mas muszących wtedy żyć w nędzy, a prowadzonych przez demagogów bądź liderów nie widzących innego wyboru? A przecież o podobnym awansie można mówić w odniesieniu do ludzi w wielu innych regionach świata. Gdzie indziej z kolei ten awans ludzie próbują zapewnić sobie i swym rodzinom migrując do bogatszych krajów. Czyż prawdziwe braterstwo ludzkie nie nakazuje im to umożliwić? Nie mówiąc już o solidarności i braterstwie wobec uchodźców z obszarów ogarniętych wojną.

Z drugiej strony: co to za braterstwo, które każe troszczyć się o ludzi na drugim krańcu planety zamiast o, można by powiedzieć – kosztem, współczłonków własnego narodu? To jakaś zideologizowana, o liberalnej proweniencji, jego odmiana – fałszywa na gruncie „prawdziwego” chrześcijaństwa. Jeśli nie stawiam na pierwszym miejscu własnego rodaka, od członka własnej rodziny poczynając, to nie troszczę się o niego w sposób właściwy. Dotyczy to zarówno troski o jego moralność jak i o względy ekonomiczne. Tak przejawia się prawdziwe braterstwo i solidarność, przynajmniej na gruncie tradycyjnej moralności, konserwatywnej moralności i tak pojmowanego chrześcijaństwa.

Znamienny jest fakt, że wartości wokół których demagogowie budują wspólnotę są w dużej mierze de facto antywartościami, przynajmniej w obrębie chrześcijaństwa, i to dowolnie pojmowanego, a do którego część z nich tak chętnie się odwołuje (vide obóz „wspólnoty narodowej” i wzmiankowana już modlitwa o rychłą śmierć papieża). Rzekome dobro wspólne narodu demagodzy osiągają przez odsądzanie od czci i wiary i wykluczanie ludzi już nie tylko z rzekomej wspólnoty narodowej, ale także – przy pomocy haniebnej retoryki – ze wspólnoty ludzkiej, ze wspólnoty godności osobowej; ludzi, którzy do takiej wspólnoty mają takie same prawo jak i sami demagogowie. I nie zmieni tego demagogia zawarta w twierdzeniu, że to „oni” się sami ze wspólnoty wykluczają – każdorazowo to demokratycznie wyłoniona władza bierze na siebie odpowiedzialność za dynamikę społeczną, kierunek zmian i retorykę, stosowaną w tej sytuacji z pozycji siły.

Tak więc odpowiedź na pytanie, czy we wspólnotach tworzonych w oparciu o ideologicznie pojmowane wspólne wartości i rozumienie dobra wspólnego można zobaczyć zwieńczenie dialektyki toczącej liberalną demokrację jest oczywista: nie, nie w sensie ostatecznym czy uniwersalistycznym. Takiego rozwiązania – „Królestwa Bożego” na ziemi, gdzie wspólnota ludzka konsekwentnie zmierza ku mistycznej jedności – człowiek nigdy nie stworzy, choćby nie wiadomo jak zaklinał rzeczywistość. Ku takiemu wnioskowi skłania chociażby historia chrześcijaństwa.

Tu dygresja: uniwersalistycznie pojmowane braterstwo ze sztandarów Rewolucji Francuskiej miało oczywiście swojego poprzednika w nawołującym do miłości bliźniego przesłaniu chrześcijaństwa, także o uniwersalnym charakterze. Niektórzy powiedzą, że ten uniwersalizm to tylko jedna z możliwych jego interpretacji, szczególnie w wersji ją absolutyzującej. Jednakże bez niego w perspektywie czysto ludzkiej chrześcijaństwo byłoby – pozostałoby – tylko jedną z religii plemiennych, jeśli nie sektą, o ile przetrwałoby w ogóle. Pozostawiając na boku kwestię historii chrześcijaństwa po zaprzestaniu prześladowania jego wyznawców na początku IV w. w Cesarstwie Rzymskim i nadaniu mu statusu religii państwowej pod koniec tego wieku – która to historia bywa interpretowana z dzisiejszej perspektywy jako sprzeniewierzenie się ideałowi powszechnego braterstwa – należy zaznaczyć, że wcześniej braterstwo było kultywowane w wymiarze wspólnotowym; obok wiary i kultu religijnego, było spoiwem prześladowanych wspólnot, czymś co pozwalało im przetrwać. W tym okresie, najbliższym duchowi chrześcijaństwa Ośmiu Błogosławieństw, było chrześcijaństwo w sensie praktycznym opartą o nakazywane przez Chrystusa braterstwo wspólnotą lokalnych wspólnot, świadomą jednakże również uniwersalistycznego wymiaru swego przesłania, zdolną przyciągać konwertytów mimo prześladowań.

Wspólnoty intencjonalne 

Jeśli komuś niezbędna jest dzisiaj szersza perspektywa, powinna może przyświecać mu analogiczna wizja wspólnoty prawdziwych wspólnot. Jeśli odnajdujemy się dodatkowo w powyższym opisie, mogąc skorzystać z dorobku takich myślicieli jak Alasdair MacIntyre czy Amitai Enzioni, to warto próbować budować takie wspólnoty. Dla dobra własnego, indywidualnego, dla przekroczenia trawiącej w tym schyłkowym okresie liberalnej demokracji nasze dusze dialektyki wolności i równości; w konsekwencji także dla dobra naszej własnej organicznie budowanej wspólnoty, kultywującej wartości i cnoty bliskie jej członkom, niezbędnej by te wartości i cnoty zakorzenić i ugruntować tak w każdym członku – by stawał się lepszym człowiekiem – jak i w otaczającym świecie; by w ten sposób przyczyniać się też do zmiany na lepsze dynamiki społecznej wokół nas, dynamiki całego społeczeństwa w którym żyjemy, całego świata wreszcie.

Dlatego nie warto już dłużej zajmować się świętoszkowatym dochodzeniem kto jest winien – która strona sporu, czyli coraz głębiej spolaryzowanej, niemalże na pół podzielonej sceny politycznej i tkanki społecznej – jest winna temu stanowi rzeczy. Zawsze stwierdzimy że to ta druga strona – oni – jest temu winna. Nic to nam nie da. Dajmy temu pokój. Wycofajmy się, budujmy własne wspólnoty –różne! – nie starając się nikogo do nich przekonywać na siłę. Ich atrakcyjność, lub jej relatywny brak, będzie potwierdzany siłą przyciągania do nich ludzi, którzy odnajdą w nich wspólnotę wartości i uznają, że watro budować razem dobro wspólne.

Budujmy lokalne wspólnoty intencjonalne, małe i wzrastające tylko organicznie, bez propagandy, i dające wolny wybór przyłączenia się – jeśli wyznaje się te same wartości i posiada tę samą wizję dobra wspólnego – jak również opuszczenia takiej wspólnoty. Trudny problem wzrastania młodego pokolenia w takiej wspólnocie trzeba by rozwiązywać podobnie jak czynią to Amisze i mieć nadzieję, że proporcje tych którzy zdecydują się pozostać będą podobne. Ale o tym zadecyduje relatywna tych wspólnot atrakcyjność – relatywna na tle społeczeństwa zewnętrznego. Niezależnie od wszystkiego znajdą się tacy którzy kierując się atrakcyjnością zewnętrznych wzorców i własnym poczuciem mocy, zdecydują się opuścić wspólnotę w której wzrastali, by realizować się indywidualnie. Nic w tym złego.

Czego należy sobie natomiast życzyć to tego by państwo pozwoliło takim wspólnotom funkcjonować autonomicznie. Tu sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana i trudna, historia uczy o tym bardzo jednoznacznie. Wściekłość „wspólnot wyobrażonych”, a przede wszystkim ich liderów – wybranych czy też samozwańczych, może łatwo przeradzać się w agresję, a nawet w systemowe prześladowanie. Zarówno państwo liberalne, szczególnie w swej odsłonie „równościowej”, forsującej jednolite, coraz szerzej zakrojone prawa człowieka, jak i „suwerennie” illiberalne, nacjonalistyczne, a więc de facto także „równościowe” dla „swoich” – nie będzie skłonne takiej autonomii zagwarantować. Może nawet nie być skłonne pozwolić na dyskusję mającą na celu wypracowanie jakiegoś modus vivendi. Jednakże także w swej odsłonie „wolnościowej”, rynkowej, może to państwo-system być przerażone potencjalną niemożnością nieograniczonego – a przede wszystkim skutecznego – dotarcia ze swą konsumpcjonistyczną ofertą do każdego z osobna członka danej wspólnoty.

Historycznie można tu nauczyć się czegoś od państw o ustroju stanowym, także od Polski pozwalającej swego czasu wspólnotom religijnym rządzić się własnymi prawami (dotyczyło to Żydów, ale do czasu także wspólnot protestanckich, dopóki nie zapanowała bezapelacyjnie kontrreformacja). Jeśli wydaje się to myśleniem anachronicznym, to oczywistym jest wskazanie, że trzeba by podchodzić do tych rozwiązań twórczo i ewentualnie tylko wybiórczo je adaptować.

Jak je budować? 

Parę rudymentarnych uwag na temat wspólnot w dzisiejszym (post-)liberalnym świecie. By dyskutować o wspólnotach prawdziwych, a nie zideologizowanych, wydumanych, wyobrażonych – jak naród, trzeba powrócić do wspólnoty wartości. Ponadto definicja wartości wspólnotowych musi wykraczać poza tolerancję – a nawet sprawiedliwość; poczucie sprawiedliwości często bowiem opiera się o resentyment. Sprawiedliwość jako wartość – u Arystotelesa zawsze oparta o tak czy inaczej pojmowaną równość – to wprawdzie fundamentalna, konstytuująca wspólnoty wartość bazowa, mająca jednakże także potencjał destrukcyjny, poprzez działania demagogów, w oparciu o mechanizm skandalu. W tej sytuacji najlepiej móc odwołać się do pewnej tradycji wartości zakorzeniających daną wspólnotę, takich ponadto, które faktycznie są wartościami, a nie de facto ich przeciwieństwami.

Jeśli uznać, że pseudowartości – wyrastające z ekspresywizmu moralnego, a więc tak czy siak nie mogące pretendować do powszechnego ich podzielania przez społeczność – leżą u podłoża państwa narodowego, że pseudowartości leżą u podłoża – rzekomo wolnego – rynku, powstaje pytanie: czy więc w imię prawdziwych wartości i prawdziwej wspólnoty należy je zwalczać? Narzuca się odpowiedź negatywna: nie – bo byłoby to bezcelowe i niszczące dla prowadzącego taką walkę; nie – bo nie ma co tracić czasu i energii – należy wspólnoty tworzyć. Wspólnoty – siłą rzeczy niewielkie, budowanie od podstaw, organicznie – oparte na wspólnocie wartości prawdziwych, realizowane w poczuciu realizmu ogarniającego i rozumiejącego też własne ograniczenia i mechanizmy – psychologiczne, indywidualne i masowe; własną ludzką upadłość i małość. Tak, by można ją (je) przezwyciężać.

Są dobre wzorce, będące jednocześnie znakami ostrzegawczymi co stanowi największe zagrożenie i trudność w budowie takich wspólnot – i to pomijając już potencjalny opór państwa (wyrastającego z) demokracji liberalnej, ze swoimi służbami socjalnymi, podatkowymi – i generalnie uważającymi, często siłą rozpędu, że bez ich funkcji kontrolnej czeka jego „podopiecznych” tylko zło. Chodzi o wychowanie następnego pokolenia, o danie mu swobody decyzji, która może być niezgodna jeśli nie z oczekiwaniami to z nadziejami rodziców. Tutaj znowu wspaniałym przykładem – a jak widać wyżej, takim, który pozwala podtrzymać nadzieję, przynajmniej co do losu całej wspólnoty – są Amisze.

Co może jednak – poza inspiracją i nadzieją – współczesnemu komunitarianinowi dać przykład tradycjonalistycznych Amiszów? Czy jest to sugestia, że nowe wspólnoty muszą być tradycjonalistyczne, i to w sytuacji, gdzie trzeba by je tworzyć od nowa? Nie, to nie miałoby sensu. Sugestia jednak jest o tyle uzasadniona, że trzeba by nowe wspólnoty budować w oparciu o prawdziwe wartości, a z drugiej strony – w oparciu o poszanowanie autonomii człowieka/ członka wspólnoty.

Pewne psychologiczne mechanizmy w łonie wspólnoty, prawdziwej wspólnoty wartości, są nieuniknione – takie jak zgorszenie (mechanizm nieobcy przecież żadnej społeczności ludzkiej, w tym liberalnej). W tym wypadku może ono przede wszystkim dotyczyć postępowania uważanego za niezgodne z dobrem wspólnoty i wyznawanymi wartościami. Także tutaj Amisze mogą służyć przykładem, ze swoją sformalizowaną praktyką ostracyzmu ("meindung", „shunning”). O zgorszeniu mówi Ewangelia wg św. Mateusza w rozdziale 18, i do tego konkretnie rozdziału jako regulującego ich postępowanie odwołują się chrześcijańskie wspólnoty intencjonalne w Stanach Zjednoczonych (tutaj link do mojego tekstu o skandalu, w języku angielskim). To możliwe źródło inspiracji potencjalnie także dla wspólnot niechrześcijańskich, gdyż zgorszenie może stać się poważnym problemem w każdej prawdziwej wspólnocie.

Nowopowstające wspólnoty intencjonalne mają dzisiaj w większości krajów charakter zgoła inny niż chrześcijański, choć w USA te ostatnie są liczne i silne (istnieje tam np. ruch tzw. Nowego Monastycyzmu), a do ich formowania nawołuje ostatnio np. głośna, wydana w 2017 książka The Benedict Option. A Strategy for Christians in a Post-Christian Nation. Są jednak wśród nich także np. wspólnoty ekologiczne. Przynajmniej jedna taka właśnie wspólnota istnieje w Polsce, choć do niedawna dostępne były informacje o większej ich liczbie (zniknęły, względnie „zeszły do podziemia” woląc nie afiszować się medialnie, nie sprzyja im bowiem dzisiejszy klimat polityczny kraju). Wszystkim im przyświeca troska o dobro wspólne, są wspólnotami wartości. Obok solidarności i wzajemnej troski dla części z nich istotne znaczenie mają tolerancja i otwartość, świadcząc o ich liberalnej proweniencji. Na stronie The Fellowship for Intentional Community można znaleźć linki do różnego typu wspólnot intencjonalnych w różnych zakątkach świata.

Przykłady dla inspiracji  i ku przestrodze

Dwa przykłady dla inspiracji – jeden z przeszłości, i to polskiej przeszłości, a drugi, współczesny, cenny gdyż – będąc tolerowanym przez państwo liberalne – rozwija się w wymiarze gospodarczym, idąc pod prąd tzw. wolnemu rynkowi także poprzez zachowywanie ducha wspólnotowego. Dla kontrastu i klaryfikacji także historyczny przykład wspólnotowości opartej we współczesnym rozumieniu w dużej mierze o antywartości – przynajmniej dla autora niniejszego eseju – która to wspólnota dodatkowo ulega degeneracji. Ocena wspólnoty musi opierać się o ocenę konstytuujących ją wartości, jak i towarzyszącej im faktycznie praktyki – ich kultywowania bądź sprzeniewierzania się im.

Pierwszy to polscy Menonici, a więc odłam chrześcijaństwa wyrastający z Reformacji, ale na tyle radykalny że ich przetrwanie szybko okazało się możliwe tylko w warunkach silnych wspólnot, gdzie wzajemna pomoc była dla tego przetrwania niezbędna. Najpierw fizycznego, potem przede wszystkim religijnego czy kulturowego. To wspólnota, tylko wspólnota, na to pozwalała, będąc nośnikiem wartości, hołdowanie którym poza nią było wręcz niemożliwe. Nie bez znaczenia było i to, że ideał wspólnoty był dla nich wartością samą w sobie.

Uchodząc przed wojnami Reformacji i prześladowaniami od połowy XVI wieku do rozbiorów Polski pod koniec wiek XVIII Menonici tworzyli w Prusach Królewskich samorządne wiejskie wspólnoty. Pośród otaczającego ich systemu feudalnego byli wolnymi ludźmi, prowadzili własne szkoły, a – co istotne w kontekście niniejszego eseju – ich zobowiązania wobec właścicieli ziemi, na której gospodarowali, nie były indywidualne – były grupowe. Ich przykład okazał się na tyle atrakcyjny – jako korzystny dla wszystkich stron transakcji – że był powielany w wielu miejscach w Polsce, gdzie analogicznie zorganizowane samorządne wspólnoty wiejskie, w dobie panowania najbardziej opresyjnego systemu niewoli pańszczyźnianej, obejmowały ludzi innych wyznań i pochodzenia. Oczywiście wspólnoty menonickie nie były otwarte czy nawet tolerancyjne we współczesnym rozumieniu, były jednakże zdecydowanie pacyfistyczne. Spowodowało to ich masową emigrację do Rosji, na tereny dzisiejszej Ukrainy, gdy absolutyzm pruski, po zawładnięciu Prusami Królewskimi, nie chciał zrobić dla nich wyjątku i zmuszał do płacenia, pozwalającego uniknąć służby wojskowej, podatku na cele wojskowe (jak i podatku kościelnego, na kościół państwowy; wcześniej, na terenie Prus Książęcych zmuszał okresowo do służby wojskowej tych z nich którzy tam się osiedlili, czego rezultatem były ich przenosiny do Prus Królewskich). Kiedy pod koniec XIX wieku w Rosji zapanował nacjonalistyczny klimat i pojawiły się analogiczne problemy i żądania, zaczęli emigrować do Nowego Świata, gdzie do dzisiaj istnieją ich wspólnoty. Amisze wywodzą się z tego samego, anabaptystycznego pnia.

Menonici mieszkali i przetrwali jako religijna wspólnota lokalnych wolnych wspólnot chłopskich w okresie gdy Polska była jeszcze państwem stanowym, gdy nie zaistniała jeszcze w Europie żadna wspólnota narodowa, tak polska czy inna, w rozumieniu choćby zbliżonym do dzisiejszego, obejmująca wszystkie warstwy społeczne danego państwa (choć, jak wspomniano wyżej, Szwecja już zmierzała w tym kierunku: nie znający niewoli pańszczyzny chłop szwedzki zaczął w międzyczasie podlegać uniwersalnemu poborowi do wojska w państwie, które z tego właśnie powodu może się mienić pierwszym narodowym państwem w Europie. Oczywiście ironia faktu, że ta względna równość prawna Szwedów została wtedy wykorzystana do realizacji celów militarnych czy wręcz imperialnych nie powinna umknąć nikomu. Do tego przede wszystkim w niedalekiej przyszłości służyć będzie państwo narodowe i jego dopiero co ukonstytuowana – by jeszcze raz użyć określenia Andersona – wyobrażona wspólnota).

W odniesieniu do szlachty, jednego ze stanów feudalnego państwa, można oczywiście mówić o świadomości wspólnotowej, o świadomości istnienia wspólnoty na skalę ponadlokalną, utwierdzanej zresztą w Polsce przez mit o jej sarmackim pochodzeniu. W wymiarze ekonomicznym wspólnota stanu szlacheckiego opierała się o solidarność w wyzysku chłopa, ostatecznie zredukowanego w Polsce do niewoli pańszczyzny niemalże wtedy gdy w Europie Zachodniej zaczynała się Reformacja, która dała początek Menonitom (a pańszczyzna w wielu krajach stopniowo ustępowała formom zależności ekonomicznej). Tak zaznaczał się rozciągnięty w czasie proces odchodzenia od wspólnotowości stanu rycerskiego, opartej z jednej strony o etos honoru rycerskiego: waleczność, odwagę, lojalność wzajemną i wobec władcy-suwerena – a z drugiej o rzeczywistość ciągłych wojen lokalnych i grabieży, w tym terytorialnych, będących pokłosiem ambicji własnych bądź tegoż władcy. Tak przejawiała się uprawomocniana kodeksem rycerskim faktyczna hierarchia wartości wyznawanych przez rycerstwo i możnowładców. Do tego nierzadko dochodziło sprzeniewierzanie się wartościom zawartym w tym kodeksie – zdrady w stosunku do suwerena, i w konsekwencji także do wspólnoty.

To ostatnie zjawisko nasiliło się w Polsce wraz z zanikaniem etosu rycerskiego i konstytuowaniem się stanu szlacheckiego. Jednak szlachecka – sarmacka – wspólnota stanowa coraz częściej okazywała się fikcją, rzeczą raczej niż dobrem, rzeczą rozpadającą się na części składowe oferowane na sprzedaż najwyżej licytującemu. Oferowaną nie jako wspólnota oczywiście, lecz jako rzecz zyskująca wartość indywidualną poza ową wspólnotą stanową – własny przywilej, własny tytuł, własna korzyść majątkowa. Wspólnota była wszakże paradoksalnie potrzebna – jako psychologiczne tło dla własnych egoistycznych działań, dla prywaty, jako tło społeczne pulsujące zazdrością czy wręcz zawiścią, dającymi dalszą podnietę dla własnych działań je wywołujących. Tak należy – lub przynajmniej można – widzieć postępowanie Radziwiłłów czy Jana Sobieskiego w czasie potopu szwedzkiego, rwących sukno Rzeczypospolitej tak by sobie zapewnić jego największy możliwy postaw. Tak zaprzecza się wspólnocie i konstytuującym ją formalnie wartościom; w konsekwencji – tak się ją niszczy.

Wspólnotom nie jest dane po prostu trwać, trzeba o nie dbać. Może zmieść je wiatr historii, ale wewnętrzna degrengolada i odejście od wyznawanych wartości może spowodować lub choćby przyspieszyć ich kres. Im wspólnota większa tym większe zagrożenia i często tym więcej trzeba hipokryzji i zakłamania w odchodzeniu od oficjalnie wyznawanych wartości by tę wspólnotę – lub raczej jej fikcję – utrzymać.

Współczesnym źródłem inspiracji dla zwolenników wspólnotowości w jej ekonomicznym wymiarze może być Mondragon, federacja pracowniczych spółdzielni z Baskonii w Hiszpanii. To przedsięwzięcie gospodarcze oparte o zasady solidarności i współuczestnictwa, które mają odzwierciedlać społeczne nauczanie Kościoła Katolickiego. Na liście ich Podstawowych Zasad widnieją m.in. demokratyczna organizacja, suwerenność/ nadrzędność pracy, instrumentalność i podporządkowana rola kapitału, zarządzanie partycypacyjne, sprawiedliwa płaca, oraz społeczna transformacja. Co bardzo istotne, mondragonowski model wdraża także podstawową zasadę dystrybucjonizmu, którego znanymi teoretykami i propagatorami byli np. G. K. Chesterton i Hilaire Belloc, a mianowicie możliwie jak najszerszą własność bądź współwłasność środków produkcji. Tak było od jego założenia w samej Hiszpanii, ale Mondragon jest zdeterminowany by stopniowo wprowadzać ten model wszędzie tam, gdzie tylko ekonomiczna ekspansja ich zaprowadzi. Dzisiaj Korporacja Mondragon jest dziesiątym największym przedsiębiorstwem w Hiszpanii, zatrudniając około 80.000 ludzi w ponad 260 firmach i kooperatywach.

Zamiast podsumowania – dalsze tematy i pytania 

Naświetlenie szerszego tła dla wspólnot intencjonalnych na współczesnym Zachodzie – charakterystyka komunitaryzmu, prądu filozoficznego w ramach współczesnej teorii politycznej Zachodu, także ideologii wspólnotowości de facto rekonstytuowanej, „po przejściach”, również bardzo zróżnicowanego ruchu społecznego zapładnianego przez tę i pokrewne idee – szczególnie w kontekście tworzenia ram dla ich funkcjonowania w warunkach (kryzysu) liberalnej demokracji. Czy mają szanse na szersze zaistnienie? docenienie? przetrwanie? rozwój? Czy potencjalnie im przyjazne ustroje konfederacyjne mają jakąś szansę? Jeśli tak, jak je wspierać unikając jednocześnie zgorszenia wiążącego się z dzisiejszą polityką?

Dalsza charakterystyka dialektycznego tła wspólnot intencjonalnych, i szerzej – komunitaryzmu, w ujęciu komparatywistycznym. To rzeczywistość post-nowoczesności narzuca tę perspektywę: w minionych czasach w Europie a i współcześnie w regionach świata rządzących się innymi systemami wartości, wspólnotowość można (było) owocnie (choć z punktu widzenia liberalnej demokracji niewątpliwie krytycznie) opisywać przez pryzmat stanu równowagi w społeczeństwie, jeśli nie wręcz – harmonii (symbol jin-jang zamiast dialektycznej triady). Jednakże dzisiaj wszędzie wydaje się ona być pod mocnym naporem globalizacji. Innymi słowy: względna równowaga czy nawet harmonia społeczna mogą być łatwo zburzone, i zastąpione dialektyką właściwą Zachodniej cywilizacji. W warunkach pożądanego przecież szybkiego wzrostu gospodarczego jedynie Daleki Wschód, przede wszystkim Chiny, zdolne są temu się przeciwstawić, choć dzisiaj prawdopodobnie już tylko wspierając się dodatkowo inżynierią społeczną wykorzystującą najnowsze technologie informatyczne i komunikacyjne (vide wprowadzany tam właśnie „System społecznego kredytu”). Pytanie, czy starczy im woli i determinacji (jakkolwiek by ich nie oceniać), ale przede wszystkim kapitału społecznego, bezustannie przecież znajdującego się pod mocnym naporem w sytuacji gdy nadrzędnym wydaje się być paradygmat rozwoju gospodarczego?