Tuesday, May 28, 2019

„Serce Europy”: jeszcze równowaga polaryzacji czy już równia pochyła?



„Największym wrogiem KE nie jest PIS, a Wiosna” – krzyczy tytuł artykułu Gazety Wyborczej analizującego polskie wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego z 26 maja 2019. Na tej samej zasadzie można napisać, że największym wrogiem PIS jest (może już tylko była?) Konfederacja: Wiosna zdobyła najwięcej głosów w okręgach gdzie KE wygrała, podczas gdy Konfederacja – analogicznie – w tych gdzie wygrał PIS. Pobrzmiewający w tym stwierdzeniu zarzut rozbijania jedności sił demokratycznych wtóruje à rebours analogicznej retoryce i działaniom Kaczyńskiego po drugiej stronie sceny politycznej. Podczas gdy Europa jeszcze raz – jeszcze silniej, o czym świadczą nowe głosy oddane przede wszystkim na Zielonych, ale także na liberałów i, niestety, na prawicowych populistów – opowiedziała się za pluralizmem, bez którego nie ma demokracji liberalnej, a na dłuższą metę – żadnej, „serce Europy” Kaczyńskiego coraz mocniej bije w myśl zupełnie innego rytmu. W ramach Unii Europejskiej jest tylko jeden jeszcze podobny odmieniec – to Węgry. Tam oczywiście proces ten zaszedł już o wiele dalej, „bicie serca” na Węgrzech już niemalże rezonuje z wielkim sercem na Wschodzie, w Rosji, w niszczeniu pluralizmu i w wyrażaniu „jedności narodu”. I nie zmienia tego fakt, że w obu tych krajach Unii Europejskiej pluralizm zniknął, lub właśnie znika, w sposób demokratyczny. To po prostu inna cywilizacja i kultura polityczna niż w reszcie UE. Czy w imię dążenia do skuteczności w walce przeciwko standardom wschodnim można dać się zapędzić w diabelski, antyeuropejski róg dwubiegunowej polaryzacji politycznej i społecznej?

Ale po kolei. Pytanie 1: w jakim kraju UE mandaty do Parlamentu Europejskiego zdobyło najmniej komitetów wyborczych, mniej nawet niż krajach znacząco od tego kraju mniejszych (z pominięciem krajów najmniejszych, gdzie mandatów było bardzo niewiele, np. 6)? Odpowiedź: to Polska, raptem 3 komitety na 52 mandaty do zdobycia (np. w Danii 14 mandatów przypadło 7 komitetom; nawet na Węgrzech 21 mandatów przypadło 5 komitetom, choć tam z kolei dominacja Fideszu nie znajduje odpowiednika w żadnym innym kraju unijnym). Gdyby posłuchać wezwań Gazety Wyborczej to w Polsce mielibyśmy dziś 2 komitety wyborcze z mandatami europejskimi, co oznaczałoby z kolei pełną dwubiegunową polaryzację w stylu amerykańskim – z pewnością zupełnie nieeuropejskim – a anty-PIS i tak by przegrał, co łatwo policzyć. W ten sposób spełniłoby się marzenie Kaczyńskiego o idealnym kształcie polskiej sceny politycznej, takiej sceny którą sprawny populistyczny demagog zawsze jest w stanie „rozprowadzić”. W przeciwieństwie jednak do USA w Polsce mógłby to być tylko etap przejściowy, skutecznie prowadzący do „Budapesztu w Warszawie”.

Pytanie 2: jakie ugrupowanie, które przegrało w swym kraju właśnie zakończone wybory europejskie, uzyskało mimo to 3. najlepszy procentowy wynik w skali Europy, pozostawiając w tej kategorii w pobitym polu zwycięzców tychże wyborów w 26 krajach Unii Europejskiej? Odpowiedź: to polska Koalicja Europejska, która uzyskała 38,47% oddanych głosów. Za nią uplasowali się zwycięzcy wyborów w Austrii (34,6% chadecy z OVP), we Włoszech (34,26% Lega Salviniego), Grecji (33,23% Nowa Demokracja), Hiszpanii (32,84% Socjaliści z PSOE), Wielkiej Brytanii (30,52% Brexit Party Farage’a), Niemcy (28,90% CDU), Rumunia (26,35% PNL-Liberałowie), Francja (23,31% RN pani Le Pen), Czechy (21,18% ANO 2011), Holandia (18,9% Partia Pracy), itp.

Absolutni zwycięzcy w wyborach europejskich w skali całej Europy to węgierski Fidesz 51,48% i polski PIS 45,38%. To fenomen wyłącznie wschodnioeuropejski, choć nie należy obrażać w ten sposób całej Wschodniej Europy, gdyż inne jej kraje obroniły się przed nim w tych wyborach. W każdym razie dalej – zarówno jeśli chodzi o kierunek geograficzny jak i w kategorii skali zwycięstwa – jest już tylko Rosja. Taka dominacja sceny politycznej nie ma nic wspólnego ze standardami liberalnej demokracji. Ta ostatnia znika wraz z pluralizmem sceny politycznej, triumfuje demagogiczny populizm. Potem już pora na demokrację fasadową.

Różnica między Polską i Węgrami polega na tym, że na Węgrzech nie ma już przeciwwagi dla Fideszu – utworzona na potrzeby wyborów europejskich koalicja Socjalistów i Zielonych zdobyła tam 18,15%, podczas gdy w Polsce Koalicja Europejska jeszcze była w stanie mocno się PIS-owi postawić (38,47%). Jednak dynamika polskiej sceny politycznej prowadzi do coraz głębszej jej polaryzacji niemalże w poprzek tej sceny. Nie tylko dominacja sceny politycznej przez jedną siłę polityczną prowadzi do zaniku naturalnego dla liberalnej demokracji pluralizmu – polaryzacja zarówno sceny politycznej i społeczeństwa siłą rzeczy prowadzi do tego samego.

Oczywiście nie doszło jeszcze w Polsce do takiego przesilenia jak na Węgrzech, gdzie zamiast charakteryzującej nasz kraj chwiejnej i niepewnej (niemalże) równowagi związanej z wciąż pogłębiającą się dwubiegunową polaryzacją społeczną i polityczną, mamy do czynienia z polityczną równią pochyłą. Standardy rosyjskie są już tam bardzo blisko. Politycy, którzy władzy nie muszą oddawać po prostu jej nie oddają, a ludzie zapominają, że może być inaczej. W ramach demokracji tylko odnawiany z wyborów na wybory pluralizm – odzwierciedlający wielopłaszczyznową różnorodność społeczeństw, co na Zachodzie jest cywilizacyjną normą – jest praktycznym gwarantem jej trwania. A wyniki właśnie zakończonych wyborów europejskich potwierdzają, że pluralizm na Zachodzie ma się dobrze – nawet w tych krajach, gdzie zwyciężyli prawicowi populiści, jak we Włoszech czy Francji. Na przykład wielki rzekomo triumf Marine Le Pen jest de facto tylko symboliczny, gdyż partia Macrona zdobyła 22,41% głosów – niecały jeden punkt procentowy mniej niż jej partia, która ponadto zdobyła procentowo mniej głosów niż w czasie poprzednich wyborów europejskich: francuska scena polityczna pozostaje w pełni pluralistyczna. Nawet we Włoszech, obarczonych prawdziwym kryzysem imigracyjnym, nie tylko nim straszonych – jak w Polsce – narracją o chorobach i pasożytach przynoszonych przez imigrantów, pluralizm trzyma się nieźle. Także w Wielkiej Brytanii, zmagającej się z naturalną dwubiegunową polaryzacją będącą konsekwencją niefortunnego, wciąż nieskonsumowanego referendum nad wystąpieniem z Unii Europejskiej – naturalną, gdyż ze swej natury zero-jedynkową – pluralizm pozostaje normą: Brexit Party zdobyła raptem 30,52% głosów.

Na Węgrzech walec prawicowego populizmu zmienił już polityczny „tryb”, napędza go autorytarny duch „jedności narodu” w obliczu zagrożeń, przed którymi Fidesz ostrzega i wobec których przedstawia się jako jedyny obrońca. By być „obrońcą” skutecznym musi jeszcze tylko dostać więcej władzy, przy czym nie chodzi tu już tylko o jej demokratyczne pozyskiwanie (tu przeciwnika już de facto nie ma), lecz o niszczenie wszelkich instytucji mogących takiej władzy się sprzeciwić lub po prostu od niej niezależnych – w tym oczywiście sądownictwa, mediów i organizacji pozarządowych. Jest to samospełniająca się przepowiednia prowadząca do śmierci demokracji – na początek jej liberalnej, pluralistycznej wersji; potem, niezadługo – demokracji jako takiej. Na razie Orban nazywa to „nieliberalną” demokracją. W Rosji ukuto inne określenie – demokracja suwerenna. Kto tam jest suwerenem: naród, czy raczej – tradycyjnie – władca?

Polska jeszcze nie doszła do tego punktu, chociaż w tę stronę z wyborów na wybory zmierza, o czym świadczą kolejne ich wyniki – a także analogiczne jak na Węgrzech posunięcia wobec instytucji demokratycznego państwa prawa. A jednak właśnie ze względu na opisaną wyżej antypluralistyczną dynamikę niełatwo przyklasnąć wizji kryjącej się za przytoczoną krytyką Gazety Wyborczej, niezależnie od tego kto tę dynamikę zainicjował. By bronić się przed PIS-em należy niszczyć naturalny pluralizm demokracji liberalnej? A co jeśli PIS-owski walec i tak się przetoczy po próbującej udawać jednorodność mocno przecież zróżnicowanej koalicji (z braku wspólnego mianownika polega to przede wszystkim na zabójczym politycznie minimalizowaniu pozytywnego przekazu i ograniczaniu go de facto do kwestii obrony demokracji i pozycji Polski w UE) – i ją rozwałkuje? Wyborcy się odwrócą i nie będzie czego zbierać, o ile nie wydarzy się to już wcześniej.

xxx 

Nie było wspólnego mianownika w KE dla Wiosny i PSL, gdyby Wiosna do niej wstąpiła PSL by z niej wyszło, albo podzieliło się wewnętrznie. Po nie-pisowskiej stronie sceny politycznej po prostu istnieje naturalny zdrowy pluralizm, odzwierciedlający pluralizm społeczeństwa. Czy przed chorobą autorytarnego populizmu należy bronić się samemu się tej chorobie poddając? Czy mieliśmy poszukać sobie odpowiednika demagogicznego lidera po drugiej stronie, i potem próbować ścigać się z nim w populizmie? I tak by się to nie udało.

Co można było zrobić na miejscu Wiosny to spróbować poszerzyć swój program tak by obejmował więcej postulatów lewicowych, a nie przede wszystkim liberalne czy światopoglądowe; stworzyć spójny program socjalny, wyjaśnić z czego będzie finansowany, i odpowiednio go wyeksponować. W tym kontekście trzeba było mówić o podatkach, które miałyby za ten program zapłacić – inaczej o wiarygodności wobec socjalnego elektoratu PIS-u można było zapomnieć. Dysponując „niezużytym”, a więc wiarygodnym liderem, także w kontekście jego personalnej historii, o czym przekonywująco pisał w swych książkach, można było wtedy spróbować wkroczyć na poletko PIS-u i powalczyć o odebranie im choćby części ich socjalnego elektoratu. Znacznej części tego elektoratu sprawy światopoglądowe nie przeszkadzają, o czym w Wiośnie wiedzą – nie mogą tylko stanowić one głównego przekazu partii. Tymczasem w ramach Koalicji Europejskiej Wiosna z pewnością nie mogłaby w wiarygodny sposób zrobić niczego, o czym tutaj mowa. Oczywiście pozostaje jeszcze trudne pytanie o skuteczność przekazu, ale tę można zweryfikować tylko w praktyce.