Sunday, November 13, 2016

„Co to jest prawda?”, spytał Piłat Jezusa...

„Gorszy sort Polaków.”
„Współpracownicy Gestapo.”
„Element animalny.”
Oto „prawda” o drugim człowieku, głoszona przez katolickiego przywódcę Polski – służąca podnoszeniu jej z kolan, ku odzyskaniu jej „chrześcijańskiego” oblicza. Wystarczy, że ten drugi nie zgadza się z poglądami politycznymi przywódcy.

Wzorce są znane: do końca nie sprecyzować o kogo chodzi, jak daleko i szeroko insynuacje sięgają, dać znaczne pole wyobraźni swym słuchaczom-zwolennikom, by sami mogli wpisać się w logikę objawianej im „prawdy”. Wtedy fala nienawiści podnosi się łatwo, może przelać się błyskawicznie tam gdzie tylko przywódca zechce ją skanalizować przy pomocy określeń wziętych wprost z arsenałów propagandy epok stosunkowo nieodległych, lecz najwidoczniej nie do końca przezwyciężonych. 

„Co to jest prawda?”, spytał Piłat Jezusa w przejmującej scenie z Ewangelii św. Jana. Piłat nie był chrześcijaninem lecz stał wtedy twarzą w twarz z uosobieniem Prawdy – tak Jezus określił sam siebie i tak było i jest dla chrześcijanina. Skonfrontowany z Prawdą Piłat nie czuł się najpewniej, mimo że przyziemna prawda sytuacji mało go obchodziła.

Kiedy indziej Jezus powiedział, że „prawda was wyzwoli”. Jak jakikolwiek chrześcijanin o zdrowych zmysłach może mówić, że Jezusowi chodziło o prawdę uwalniającą od skrupułów moralnych? W której imię wolno odreagować swoje upokorzenie i folgować swej nienawiści? W takim klimacie można by uznać za prawdę wszystko to co tylko przepełniona resentymentem dusza podsunie, potrzebę weryfikacji zaspokajając wyłącznie w odzewie znajdowanym wśród podobnie myślących. Wreszcie, czy mogła by to być dla chrześcijanina jej poszukującego prawda nie o sobie samym lecz o drugim? Prawda osądzająca  nie samego siebie lecz – drugiego? „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”. 

Są to pytania, na które każdy świadomy chrześcijanin musi znaleźć swą własną, niezakłamaną odpowiedź. Udzieloną sobie w swym sumieniu w zwierciadle swego serca i duszy. Także jeśli podnosi się argument, że bez osądzania nie można budować wspólnoty, jest więc ono konieczne. Ale czy chrześcijanin ma prawo budować wspólnotę opartą o nienawiść i wykluczenie? W szczególności: czy ma prawo ku temu prowadzić chrześcijański przywódca polityczny? W domyśle bądź otwarcie – a w dużej mierze kłamliwie – twierdząc, że to „oni” tak postępowali. Najczęściej bez sprecyzowania o kogo i o co konkretnie chodzi. 

Każdy z nas upada i łatwo osądza – przez pryzmat swej własnej prawdy, nie przez pryzmat Prawdy wcielonej – wykluczając następnie ze wspólnoty osądzanych, najczęściej wręcz odsądzanych od czci i wiary, przy użyciu samonapędzających się coraz bardziej nienawistnych określeń. Czy zdoła się zatrzymać, choćby powtarzając słowa modlitwy Jezusowej: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem”, przynajmniej tak długo aż nie przeważy w nim świadomość własnej grzeszności, swego sprzeniewierzenia się Prawdzie wcielonej? Najlepiej jednak żyć w takiej świadomości stale, tak jak stałe jest ludzkie usposobienie do grzeszności. Jest to jedyny oręż dostępny chrześcijaninowi wobec podszeptów zła, jedyny który może ochronić  go przed wpadnięciem w jego objęcia  – bo przyzywający Boże miłosierdzie. 

Jezus wskazuje nam Siebie jako drogę prawdy, drogę, którą On sam szedł. Jest to droga poszukiwania sprawiedliwości i miłosierdzia. Prosimy i uzyskujemy miłosierdzie Boże, powinniśmy więc sami je okazywać. A domagać się sprawiedliwości (jeśli nie jest to faktycznie jej karykatura) możemy tylko bez stosowania jakiejkolwiek przemocy, czy to fizycznej, czy choćby tylko psychologicznej, mentalnej. W dzisiejszym świecie chrześcijańskiego i post-chrześcijańskiego Zachodu – którego Polska jest póki co częścią – taka przemoc najczęściej przybiera formę wykluczenia. Ponieważ jest tak „niewinna”, czasem tak trudno ją dostrzec – szczególnie jeśli uważa się, że samemu nie uczestniczy się w wykluczaniu kogokolwiek. Dla chrześcijanina to jednak za mało, niedostrzeganie wykluczenia jest grzesznością, o której mowa w przywołanej modlitwie. 

Każdy chrześcijanin poszukujący prawdy musi więc szukać odpowiedzi na pytanie, co na moim miejscu uczyniłby Jezus – w każdej konkretnej sytuacji porywu moralnego. I próbować znaleźć ją w lustrze swego trwającego w pokorze serca. Inaczej bardzo łatwo będzie wziąć za dobrą monetę podpowiedzi Złego, nakręcające spiralę wszelkiego rodzaju zła: poczynając od ustawicznego gorszenia się postępkami innych (bardzo to naturalne, i przez to trudne do wyeliminowania); poprzez odhumanizowanie i demonizowanie innych, zakłamujące przypisywanie im złych intencji (których przecież nie znamy), przy niedostrzeganiu w sobie właśnie tego, o co oskarżamy innych (projekcja psychologiczna); do nienawiści i przemocy, do czynnego wykluczania innych – czy nawet pobudzania i kierowania ku nim nienawiści, przemocy i wykluczenia ze strony innych ludzi powodowanych podobnymi motywami i odruchami moralnymi.

To ostatnie dotyczy oczywiście przede wszystkim przywódców politycznych, na których spoczywa też szczególna odpowiedzialność. Jeśli uważają się za chrześcijan i publicznie to manifestują – tak jak to ma miejsce dzisiaj w Polsce, gdzie stoją ławą w pierwszych rzędach w Kościele; i jeśli dodatkowo przedstawiają się za tych, którzy stają w obronie wierzących i Kościoła, to przerzucają znaczną część odpowiedzialności na tenże Kościół.

W takiej sytuacji, gdy naczelny przywódca polityczny w kolejnych swych wystąpieniach dolewa oliwy wykluczenia do ognia trawiącej go, jak się wydaje, nienawiści, stopniowo przemieniając przy okazji swych zwolenników w podobnie odczuwający tłum – hierarchia Kościoła powinna zabrać głos. I to w zupełnie inny sposób niż te nieliczne dotychczasowe wypowiedzi, sytuujące się zresztą jak dotąd po przeciwnej stronie miłosierdzia. W przeciwnym razie czeka nas powrót do czasów, gdy można było wykluczać (kiedyś fizycznie, dzisiaj pogardą i nienawiścią) ze społeczności w imię dobra duszy wykluczanego i wyszydzanego. Tak naprawdę chodzi tu jednak o swoiście, de facto amoralnie, rozumiane dobro, lub raczej dobre samopoczucie, współczesnego faryzeusza. 

Dla chrześcijanina, który czuje się upokarzany i wykluczany przez władzę – tylko dlatego, że nie zgadza się z częścią jej programu, ale przede wszystkim z jej metodami – stanowi to sytuację na wskroś tragiczną. Pozostaje mu wdzięczna pamięć o lepszym Kościele w Polsce, za czasów zdrowia św. Jana Pawła II, papieża-Polaka, który dbał o niedzielenie polskiej wspólnoty narodowej, o trwanie dialogu mimo różnic. Ma prawo sądzić, że gdyby dzisiaj żył nie mógłby mieć miejsca ten spektakl nienawiści i wykluczania ze strony sprawujących władzę. 

Chwałą chrześcijaństwa, zarówno jako wspólnoty jak i każdego jej członka, jest prawo miłości – i czynnego miłosierdzia, gdy zajdzie taka potrzeba – zastępujące lex talionis, prawo regulowanego odwetu, poprzedzających je pokoleń i religii. Według Chrystusa jesteśmy powołani nie tylko do miłości bliźniego, ale także do miłości nieprzyjaciół. Będąc sami grzesznymi jesteśmy powołani do miłości innych grzeszników, tych którzy nas gorszą. Nie ma dla chrześcijanina wytłumaczenia, że odzwierciedla on tylko czyjąś nienawiść, że odpłaca pięknym za nadobne. Oczywiście każdy z nas chrześcijan bezwiednie wielokrotnie tak postąpił i jeszcze postąpi, jest to pewien odruch, na który nie może jednak być świadomego przyzwolenia. Chrześcijanin, by móc nosić to miano  – także, a może przede wszystkim, polityk chrześcijański – musi świadomie aspirować do prawa miłości, miłości wszystkich członków wspólnoty, na którą jako przywódca polityczny wpływa, miast wykluczać tych, którzy się z nim nie zgadzają. W świetle prawa miłości niedopuszczalne są stwierdzenia dotyczące pomawianych, choć – według standardów cywilizacji Zachodu – niewinnych ludzi, mówiące że oto oni sami swą postawą wykluczają się ze wspólnoty. Po raz kolejny trzeba wtedy spojrzeć w głąb własnego sumienia i serca, by zobaczyć kto faktycznie kogo wyklucza. 

Kierujący się prawem miłości chrześcijański przywódca – i każdy chrześcijanin – będzie mógł wtedy powiedzieć, że znalazł odpowiedź na pytanie „co to jest prawda”. Znalazł ją w Prawdzie wcielonej, w Jezusie Chrystusie, którego może zawsze zapytać: Mistrzu, jak byś postąpił w mojej sytuacji? Czy kiedy czuję potrzebę odrzucenia i wykluczenia drugiego, ba, znajduję dla tego racjonalne w moich oczach usprawiedliwienie – tym bardziej mam starać się go włączać w krąg miłości bliźniego, we wspólnotę? Odwołanie się do własnego sumienia i serca przy każdym porywie moralnym, szczególnie tym ważącym na losach wspólnoty, to jedyny sposób, by bez samozakłamania próbować naśladować Jezusa. 

Pozostaje mu także modlić się za siebie grzesznego i wszystkich innych grzeszników, bez jakiegokolwiek wyjątku, przyzywać Boże miłosierdzie, by w ten sposób znosić bariery we własnym sercu oddzielające go od łaski Boga i uniemożliwiające miłość bliźniego.

Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem.

Miłuj bliźniego swego?

„Nie miłuj bliźniego swego bardziej od siebie samego”, nawołuje nieodpowiedzialnych polityków w kontekście doświadczanego przez Europę napływu mas uchodźców pewien znany prawicowy publicysta, wtórując chórowi ludzi o podobnych poglądach. Jako katolika najbardziej bolą go jednak słowa papieża Franciszka: „Kieruję apel do parafii, wspólnot zakonnych, do klasztorów i sanktuariów w całej Europie o konkretne wyrażenie Ewangelii i przyjęcie po jednej rodzinie uchodźców”. Tutaj „obecny biskup Rzymu kolejny raz zdradza świadomość utraty związku z rzeczywistością i przedkłada utopijne pięknoduchostwo nad realizm”. Tymczasem „Masowy napływ muzułmańskich rodzin do katolickich parafii jest prostą drogą do upadku i tak już mocno osłabionego chrześcijaństwa na Zachodzie”.

Czy tak rozumiane chrześcijaństwo w ogóle warto bronić? Jest „osłabione”, ale jeśli w sposób świadomy, kierując się poczuciem własnej swoiście rozumianej racji, pójdzie za wskazaniami podobnie myślących chrześcijan, po prostu przestanie być chrześcijaństwem. W świecie kierującym się przeinaczającą ich sens parafrazą słów Chrystusa nie przemówią do serc Jego faktyczne słowa: "…byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie"… "Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili". 

Czy post-chrześcijanie lepiej rozumieją ducha przesłania Chrystusa? Pisze nasz publicysta: „Być może faktycznie mają wyrzuty sumienia. Szczególnie zdaje się to dotyczyć Niemców, którzy cierpią na nieuleczalny kompleks winy po Holocauście i w związku z tym starają się podporządkować politycznej poprawności”. Z wywodu naszego publicysty można odczytać, że dla chrześcijanina nie ma tu miejsca na wyrzuty sumienia. On i jemu podobni ich nie mają, zamiast tego mają rację.

Jak więc przytaczać tutaj jeszcze dalej idące słowa Chrystusa: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem”. Przykazanie, które każe przekraczać miłość bliźniego li tylko jak siebie samego. Jako chrześcijanie jesteśmy wezwani do naśladowania Chrystusa, aż po świadectwo męczeństwa, jeśli od nas tego zażąda.

Nie można wymagać od polityków i publicystów podających się za chrześcijan, by wymagali by „[z]wykli ludzie coraz częściej patrzą[cy] na nadciągające tłumy muzułmanów z rosnącą konsternacją i strachem” kierowali się miłością bliźniego jeśli jej nie mają lub jeśli górę bierze strach. Można domagać się, by nie manipulowali przesłaniem Chrystusa dla osiągnięcia swych politycznych celów bądź dla uśmierzenia swego sumienia. W tym ostatnim przypadku w szczególności dodatkowo poprzez stosowanie mechanizmu psychologicznej projekcji. Co wymaga samoświadomości najpewniej zyskiwanej dzięki wglądowi we własne sumienie.

Jeśli jesteśmy za słabi by kierować się przesłaniem Chrystusa, nie przeinaczajmy go przynajmniej dla usprawiedliwienia naszej słabości. Zamilknijmy zamiast zakrzykiwać sumienie.

Miłość musi wystarczyć

Z „OŚWIADCZENIA w sprawie konsekwencji na płaszczyźnie sakramentalnej, wynikających z głosowania i podpisania ustawy dotyczącej procedury in vitro” podpisanego 3.08.2015 przez Przewodniczącego Rady Prawnej Konferencji Episkopatu Polski:

„…jeśli ktoś świadomie i dobrowolnie opowiedział się przeciw godności człowieka przez głosowanie lub podpisanie ustawy legalizującej procedurę in vitro, a chciałby przystępować do Komunii świętej, najpierw powinien pojednać się z Bogiem i wspólnotą Kościoła przez sakrament pojednania, wyrazić żal za popełniony grzech, postanowić poprawę i dokonać zadośćuczynienia. W tym przypadku musi być pewność, że dana osoba zmieniła opinię i przyznaje się do popełnionego błędu…”

 A jak mają zadośćuczynić moi znajomi, rodzice 10-letnich dzisiaj bliźniaków poczętych metodą in vitro? Chyba tylko kochając ich dalej tak jak dotąd. Miłość musi wystarczyć. 

Dyktatura racji

…Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: "Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień"…

„Dyktatura relatywizmu”, przed którą ostrzegał Benedykt XVI, skończyła się niemalże zanim się jeszcze na dobre zaczęła. Skoro bowiem szermowanie pojęciem tolerancji, faktycznego narzędzia i nośnika tej dyktatury, jest już całkowicie passe, trudno skonstatować inaczej. Wewnątrz limesu dzisiejszego [post-]chrześcijańskiego świata Zachodu, którego częścią jest Polska, gdzie żadna „dyktatura” nie ma już prawa przeciwnika unicestwić, a i wykluczyć kogokolwiek jest jej niełatwo, tolerancja szybko okazała się dosyć nieporęcznym narzędziem mimetycznej rywalizacji. W naszym cywilizowanym świecie bardziej niż o jałowe zwycięstwo bez faktycznych ofiar chodzi przecież o podnietę jaką daje zgorszenie, czyli de facto o samą rywalizację. A ta nie była symetryczna, dając łatwą przewagę stronie nią szermującej. I to ona ją porzuciła, choć z punktu widzenia chęci zapewnienia sobie zwycięstwa to dziwne: jak bronić się widząc siebie jako ofiarę dyktatury relatywizmu skoro ta przedstawia się, i wielu jawi się, jako coś tak niewinnego jak tolerancja? 

Jednak druga strona nie ma co się cieszyć. Teraz rywalizacja toczy się quasi-symetrycznie, na racje: moja moralna racja polega na trosce o ofiarę prześladowania tam gdzie ty jej nawet nie dostrzegasz, gorzej – często, osiągając szczyt perwersji, uważasz ją właśnie za prześladowcę. Po jednej stronie racje nowoczesności, postępu, po drugiej racje tradycji, czyli ciemnogrodu, niezasadnie zwane przez tę stronę „wartościami”. Tak przynajmniej widzą to ci, którzy łaskawie dali sobie spokój z tolerancją. Jak w sporze wokół dr. Chazana. 

We wrześniu 2014 roku na Uniwersytecie Warszawskim odbyło się spotkanie z księdzem profesorem, byłym rektorem KUL i członkiem Rady Etyki przy Premierze RP, który wziął udział w „sporze” wokół postawy dr. Chazana. Uznano, że opowiedział się po stronie „nowoczesności”, i w czasie spotkania w ostoi tejże mógł spodziewać się bycia fetowanym za swą postawę. Wybrany temat był elegancki (dotyczył rozróżnienia między fundamentalizmem a radykalizmem), w sam raz na kulturalną dyskusję. Jednak ponieważ strona tradycji nie stawiła się, a prelegent tak czy inaczej nie nadawał się na arbitra – który przeszkadzałby zresztą tylko w bezpośrednim zwarciu – więc liczni przedstawiciele postępu natychmiast przystroili go, formalnie bądź co bądź reprezentanta ciemnogrodu, w pióra odmieńca. By następnie przypuścić na tak wykreowanego reprezentanta frontalny atak: z kim tu dyskutować skoro „oni” zamiast do rozumu na szlachetnych usługach poszanowania praw faktycznych ludzkich ofiar (tutaj: kobiety odmawiającej bycia ofiarą dalszego cierpienia i domagającej się w związku z tym „słusznego prawa do usunięcia zdeformowanego płodu”) odwołują się do okrutnych nakazów nieweryfikowalnej postaci z czarnej dziury ludzkiego strachu i męskiego mizoginizmu.

Ponieważ byłem brakiem żądań tolerancji (głupio) zdziwiony, ośmieliłem się – właściwie retorycznie już tylko – zapytać o przyczynę. Nikt nie podjął tematu, podobnie jak i sugestii by naprawianie świata rozpocząć od siebie, a często, także zakończyć – dla przyczyn, które przedstawię dalej. (Oczywiście to ostatnie nie może się spodobać żadnej ze stron sporu, bo ten spór mogłoby częściowo wygasić lub choćby zmitygować.) Z drugiej strony trzeba też zdawać sobie sprawę z tego, że brak żądań tolerancji może być tylko chwilowy: ten świat czeka teraz rozgrywka o duszę przyszłego pokolenia, całego, a nie tylko tej jego części, która ma „postępowych” rodziców. A tutaj hasło „wychowania w duchu tolerancji” może być jak znalazł. Jednak ta rozgrywka, jeśli niepostępowi rodzice nie prześpią sprawy, raczej nie obędzie się bez faktycznych ofiar, szczególnie wśród dzieci. Pokusa „ostatecznego zwycięstwa” może okazać się zbyt silna dla strony „postępu”, oczywiście w trosce o zapobieżenie cierpieniu przyszłych ofiar. 

Na razie mimetyczna rywalizacja w czystej [post-]chrześcijańskiej formie ma się dobrze. Często uczestniczymy w niej nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedyś na emigracji w ciemnych latach 80-tych XX wieku jako młody jeszcze człowiek byłem nieustannie wciągany w dyskusje na „ważkie tematy polityczne”. Polegało to na tym, że ktoś w towarzystwie dawał hasło do sporu formułując temat i słusznie oczekując, że zaraz objawi się rywal. Tak nieuchronnie zawsze bywało i mimetyczna rywalizacja szybko rozciągała się na wszystkich uczestników spotkania, którzy stawali po jednej lub drugiej stronie barykady. Argumenty przestawały być istotne, po chwili liczyło się tylko kto przeciw komu. Pióra latały, ale de facto tylko w przenośni. Prawdziwą wściekłość i agresję wzbudziła dopiero moja postawa, przyjęta gdy zacząłem mieć już dosyć tych bezsensownych, do niczego zresztą nie prowadzących rywalizacji na posiadanie racji – poza potęgowaniem ich ducha. Mówiąc, że nie mam zdania na zadany temat odmawiałem wzięcia udziału w takiej rywalizacji. Oskarżenia o pogardę względem innych należały do najłagodniejszych. Grożono mi wykluczeniem ze środowiska. (Może i słusznie, „środowisko” bowiem było przede wszystkim usankcjonowanym i kierującym się własnymi regułami polem mimetycznej rywalizacji.) 

Z drugiej strony wiarygodność uczestników rywalizacji jest szczególnie ważna gdy dotyczy rywalizacji racji o posmaku moralnym. Na emigracji byłem świadkiem sytuacji gdy syn pewnego polonijnego lokalnego lidera ruchu pro-life zapłodnił swą koleżankę, a następnie okazało się, że dokonana została aborcja, gdyż ciąża miała okazać się pozamaciczną. Szybko ukuto więc określenie „pozamaciczka”, które spoczęło nie na dziewczynie, nie na synu, tylko na „liderze”, którego kariera była zresztą skończona. Podejrzenie, nawet nieuświadamiane, że wielu mężczyzn nie mogąc przecież znaleźć się w sytuacji matki nienarodzonego dziecka z historii z udziałem dr. Chazana, znalazłszy się w sytuacji ojca tego dziecka postąpiłoby jak on – i analogicznie jak bohater powyższej historii – skutecznie wiarygodność męskich uczestników ruchu pro-life podważa. Pewna polska prawicowa Pani polityk, kierując się najwyraźniej intuicją i sercem, stwierdziła więc, że nigdy nie posunęłaby się do potępienia kobiety dokonującej aborcji, całą winę przerzucając na uczestniczących w procederze mężczyzn. (Czyż nie jest tak, że zdecydowana większość aborcjonistów to mężczyźni?). Jako kobieta jest bliższa tego, by wiedzieć  czego wymagała ta sytuacja od matki – ogromu miłości i bohaterstwa, bohaterstwa graniczącego w klimacie naszej cywilizacji z męczeństwem, postawy której dzisiaj już się nie uczy. A miłość? Jest więzią jedności, więzią której zabrakło przede wszystkim tam gdzie była w tej sytuacji psychicznego męczeństwa niezbędna – po stronie tych, którzy się matką opiekowali z racji swoich obowiązków zawodowych. Czy ci, którzy ją potępiali byli gotowi trwać przy niej by ją wspierać w każdej chwili (lub obok niej, jeśli by sobie tego nie życzyła i modlić się za nią, za dziecko – i siebie?). Modlitwa i miłość mogą zmienić wszystko jeśli taka wola Boga, a już na pewno w sercu modlącego się, potępienie – wszystko zaprzepaścić.   

Rywalizacja racji moralnych w swym konkrecie wiąże się – jak każda prawdziwie girardowska, post-chrześcijańska rywalizacja – z przypisywaniem statusu ofiary pewnej personie dramatu (i stawaniem w jej obronie), a odmawianiem go innej. Oczywiście druga strona ma dokładnie odwrotne zdanie – i obie gotowe są „walczyć do końca” (Battling to the End - tytuł  amerykańskiego wydania książki Girarda z 2007r.; w oryginale Achever Clausewitz) – rzekomo w obronie ofiar (każdy dobierając je według własnego rozeznania). W świecie post-chrześcijańskim sytuacja cały czas pozostaje symetryczna, wbrew schlebianiu sobie przez jedną ze stron rywalizacji polegającemu na przypisywaniu sobie, lub swym przedstawicielom, sytuacji-statusu kozła ofiarnego. Pokój choćby chwilowej jednomyślności jest poza naszym zasięgiem. W świecie post-chrześcijańskim druga strona nikogo stojącego po przeciwnej stronie barykady nie zlinczuje moralnie by potem wspólnie ze swymi przeciwnikami go ubóstwić, a następnie wokół kultu ofiary razem zaprowadzić pokój, choćby chwilowy. Jeśli my sami swego kandydata na kozła ofiarnego sakralizujemy to popełniamy bałwochwalstwo, bezwiednie zakładając przy tym że kozioł ofiarny dokonuje (dokonał?) samo-ofiarowania. De facto to tylko wykrystalizowany przez okoliczności lider naszej strony rywalizacji, a więc także główny obiekt ataków drugiej strony. Czy chociaż ofiarował swoje ego by zgodnie z nakazem Jezusa nie osądzać i nie potępiać? Czy zaryzykował w ten sposób opuszczenie przez swoich zwolenników – jak Jezus na Krzyżu gdy opuścili Go wszyscy, zawiedzeni brakiem walki? Czy jak On prosił Boga by wybaczył prześladowcom, bo „nie wiedzą co czynią”? 

Przemoc (zresztą obustronna, to przecież w miarę symetryczna rywalizacja) polega na narzucaniu sobie wzajemnie poglądów, ma wymiar duchowy, nie-fizyczny, tylko taka jest możliwa z rąk [post-] chrześcijan w tej prawdziwie wciąż dość nowej odsłonie naszego świata. Nie będzie katharsis. Czeka nas walka do końca. Jakiego? 

Politycznym wymiarem post-chrześcijaństwa, świata gdzie zaprowadzający (chwilowy) pokój mechanizm kozła ofiarnego faktycznie już nie działa, jest demokracja liberalna. Polega ona na tym, że uznawszy się za identycznych w obliczu prawa, tzn. po bratersku wobec niego równych, dalej możemy się różnić – i to pięknie, tzn. bezkrwawo – acz stale, jeśli tylko tego chcemy. Więc tak się właśnie różnimy, przy każdej odsłonie przy urnie wyborczej – niemalże na siłę, trochę sztucznie, arbitralnie, o czym świadczą zmiany naszych preferencji politycznych. Z drugiej strony na dłuższą metę to „piękno” (bezkrwawość) możliwe jest tylko jeśli wynik przy urnie będzie się regularnie kształtował w okolicy pięćdziesiąt procent do pięćdziesiąt procent. Warto sprawdzić jak regularnie tak się właśnie dzieje. Inaczej „piękno” może zacząć się szybko dematerializować (mimo aury [post-]chrześcijaństwa). Gwarantujemy sobie wtedy, że nie będzie prawdziwych ofiar, nie mówiąc już o kozłach ofiarnych, a my pozostaniemy dobrymi [post-]chrześcijanami. (Do „ekscesów” może bowiem dochodzić gdy jeszcze daleko do wyniku 85% do 15% - sytuacji Hutu i Tutsi). Dlatego najwłaściwszą odmianą demokracji liberalnej jest uniwersalny dwuturowy system jednomandatowy, wtedy statystycznie, w skali całego demokratycznego kraju, zawsze zapewnimy sobie oscylowanie wokół wyniku pół-na-pół (jeśli szybko zapomnimy o wyniku pierwszej tury – gdyby takowy stawiał nas w trudnej sytuacji). Wtedy nawet kwalifikacja demokracji jako „liberalna” nie będzie nawet de facto niezbędna – w tym naszym [post-]chrześcijańskim świecie nasz duch rywalizacji pozwoli nam się znowu „pięknie” dzielić. 

Dlaczego jednak nie mogliśmy byli zatrzymać się na etapie przed-post-chrześcijańskim – czyli po prostu chrześcijańskim?  Ale, zaraz: czy coś takiego naprawdę kiedykolwiek istniało, czy jakakolwiek epoka miała prawdziwie chrześcijańskiego ducha? Czy kiedykolwiek byliśmy jedno w miłości? Czy faktycznie przynajmniej staraliśmy się nie wykluczać słabszych i odmieńców? Czy naprawdę warto przywracać ducha takiej przeszłości? Czy raczej musimy zrealizować wizję Jezusa – „małej apokalipsy” z 24. rozdziału ewangelii Mateusza? Skoro On to zapowiedział, to pewnie musimy. Ale zawsze pozostaje nadzieja, choć musi być wsparta naszym działaniem lub raczej postawą. 

Święci kościoła wczesnochrześcijańskiego (a i dzisiaj zdarza się to w kościele prawosławnym) płakali nad swą własną nędzą, nad swą niemożnością faktycznego bycia jedno ze swymi braćmi, nad nędzą swego nieposłuszeństwa wobec przykazania by „miłować się wzajemnie tak jak [On] nas umiłował”. Wiedzieli, że to ten niedostatek miłości jest wszystkiemu winien. Temu, że wbrew Jego ostrzeżeniu musimy osądzać i potępiać, że zawsze musimy mieć rację, pełną rację – w przeciwieństwie do naszego brata (a może jednak po prostu: rywala?). Za bardzo „kochamy bliźniego jak siebie samego”. Skoro bowiem „jak siebie samego”, to dlaczego mój brat nie zechce mieć takich poglądów jak ja? Dlaczego nie widzi ofiary w tej personie dramatu gdzie ja ją dostrzegam? A i potwora tam gdzie ja? Taka miłość nie prowadzi nas do tego „byśmy byli jedno” w Chrystusie choć się różnimy. Taka odmiana „bycia jedno” to multiplikacja mnie samego, mojego ego. A w perspektywie świata mojego bliźniego/rywala – multiplikacja jego ego. Taka miłość bliźniego jest de facto miłością własną, najbardziej radykalnym zaprzeczeniem Jego miłości. 

Sami nie rozwiążemy do końca problemu braku miłości na tej ziemi. Tylko Bóg jest dobry, prawdą jest tylko Chrystus, piękna udziela tylko Jego Duch. Wiedzieli to najlepiej „płaczący” święci. Nie przyczyniajmy się przynajmniej do tego by – nie umiejąc promieniować miłością – nie stać się czarną dziurą, w której ona ginie i w jej miejsce nie szerzyć energii mimetycznej rywalizacji – ducha zgorszeń, ducha podziału. Ofiary – jak w sytuacji , która jest kanwą tych słów – są po obu stronach, płaczmy nad nimi, módlmy się za nie i kochajmy je wszystkie. Nawet jeśli będąc ofiarami niektóre z nich wychodzą  z tej roli i dyszą zemstą. 

Przejście od „miłości bliźniego jak siebie samego” do „miłości wzajemnej jak On nas umiłował”, od „multiplikacji ego” do „bycia jedno” w Chrystusie w różnorodności, może pozwolić uniknąć apokalipsy – po warunkiem, że będziemy gotowi na męczeństwo. „Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Czy jesteśmy gotowi naśladować Chrystusa w imię i dla Jego miłości? Wejść pomiędzy strony mimetycznej (symbiotycznej) rywalizacji bez gorszenia się czy osądu, w nagości Jego bezwarunkowej miłości tu i teraz uosobionej w nas – nawet gdy nie będzie ona doskonała choćby w tym, że pewno będziemy się bać, bać skrupić na sobie niezrozumienie, zgorszenie a w konsekwencji i nienawiść obu stron? Czy będziemy potrafili zaofiarować siebie jako (symbolicznego, wykluczonego) kozła ofiarnego – w nadziei wywołania kryzysu, który pozwoli przetoczyć się tej burzy nienawiści i przywróci pokój w sercach, tę podstawową więź jedności? Czy ktoś zechce jeszcze tego od nas zażądać?