Tuesday, May 28, 2019

„Serce Europy”: jeszcze równowaga polaryzacji czy już równia pochyła?



„Największym wrogiem KE nie jest PIS, a Wiosna” – krzyczy tytuł artykułu Gazety Wyborczej analizującego polskie wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego z 26 maja 2019. Na tej samej zasadzie można napisać, że największym wrogiem PIS jest (może już tylko była?) Konfederacja: Wiosna zdobyła najwięcej głosów w okręgach gdzie KE wygrała, podczas gdy Konfederacja – analogicznie – w tych gdzie wygrał PIS. Pobrzmiewający w tym stwierdzeniu zarzut rozbijania jedności sił demokratycznych wtóruje à rebours analogicznej retoryce i działaniom Kaczyńskiego po drugiej stronie sceny politycznej. Podczas gdy Europa jeszcze raz – jeszcze silniej, o czym świadczą nowe głosy oddane przede wszystkim na Zielonych, ale także na liberałów i, niestety, na prawicowych populistów – opowiedziała się za pluralizmem, bez którego nie ma demokracji liberalnej, a na dłuższą metę – żadnej, „serce Europy” Kaczyńskiego coraz mocniej bije w myśl zupełnie innego rytmu. W ramach Unii Europejskiej jest tylko jeden jeszcze podobny odmieniec – to Węgry. Tam oczywiście proces ten zaszedł już o wiele dalej, „bicie serca” na Węgrzech już niemalże rezonuje z wielkim sercem na Wschodzie, w Rosji, w niszczeniu pluralizmu i w wyrażaniu „jedności narodu”. I nie zmienia tego fakt, że w obu tych krajach Unii Europejskiej pluralizm zniknął, lub właśnie znika, w sposób demokratyczny. To po prostu inna cywilizacja i kultura polityczna niż w reszcie UE. Czy w imię dążenia do skuteczności w walce przeciwko standardom wschodnim można dać się zapędzić w diabelski, antyeuropejski róg dwubiegunowej polaryzacji politycznej i społecznej?

Ale po kolei. Pytanie 1: w jakim kraju UE mandaty do Parlamentu Europejskiego zdobyło najmniej komitetów wyborczych, mniej nawet niż krajach znacząco od tego kraju mniejszych (z pominięciem krajów najmniejszych, gdzie mandatów było bardzo niewiele, np. 6)? Odpowiedź: to Polska, raptem 3 komitety na 52 mandaty do zdobycia (np. w Danii 14 mandatów przypadło 7 komitetom; nawet na Węgrzech 21 mandatów przypadło 5 komitetom, choć tam z kolei dominacja Fideszu nie znajduje odpowiednika w żadnym innym kraju unijnym). Gdyby posłuchać wezwań Gazety Wyborczej to w Polsce mielibyśmy dziś 2 komitety wyborcze z mandatami europejskimi, co oznaczałoby z kolei pełną dwubiegunową polaryzację w stylu amerykańskim – z pewnością zupełnie nieeuropejskim – a anty-PIS i tak by przegrał, co łatwo policzyć. W ten sposób spełniłoby się marzenie Kaczyńskiego o idealnym kształcie polskiej sceny politycznej, takiej sceny którą sprawny populistyczny demagog zawsze jest w stanie „rozprowadzić”. W przeciwieństwie jednak do USA w Polsce mógłby to być tylko etap przejściowy, skutecznie prowadzący do „Budapesztu w Warszawie”.

Pytanie 2: jakie ugrupowanie, które przegrało w swym kraju właśnie zakończone wybory europejskie, uzyskało mimo to 3. najlepszy procentowy wynik w skali Europy, pozostawiając w tej kategorii w pobitym polu zwycięzców tychże wyborów w 26 krajach Unii Europejskiej? Odpowiedź: to polska Koalicja Europejska, która uzyskała 38,47% oddanych głosów. Za nią uplasowali się zwycięzcy wyborów w Austrii (34,6% chadecy z OVP), we Włoszech (34,26% Lega Salviniego), Grecji (33,23% Nowa Demokracja), Hiszpanii (32,84% Socjaliści z PSOE), Wielkiej Brytanii (30,52% Brexit Party Farage’a), Niemcy (28,90% CDU), Rumunia (26,35% PNL-Liberałowie), Francja (23,31% RN pani Le Pen), Czechy (21,18% ANO 2011), Holandia (18,9% Partia Pracy), itp.

Absolutni zwycięzcy w wyborach europejskich w skali całej Europy to węgierski Fidesz 51,48% i polski PIS 45,38%. To fenomen wyłącznie wschodnioeuropejski, choć nie należy obrażać w ten sposób całej Wschodniej Europy, gdyż inne jej kraje obroniły się przed nim w tych wyborach. W każdym razie dalej – zarówno jeśli chodzi o kierunek geograficzny jak i w kategorii skali zwycięstwa – jest już tylko Rosja. Taka dominacja sceny politycznej nie ma nic wspólnego ze standardami liberalnej demokracji. Ta ostatnia znika wraz z pluralizmem sceny politycznej, triumfuje demagogiczny populizm. Potem już pora na demokrację fasadową.

Różnica między Polską i Węgrami polega na tym, że na Węgrzech nie ma już przeciwwagi dla Fideszu – utworzona na potrzeby wyborów europejskich koalicja Socjalistów i Zielonych zdobyła tam 18,15%, podczas gdy w Polsce Koalicja Europejska jeszcze była w stanie mocno się PIS-owi postawić (38,47%). Jednak dynamika polskiej sceny politycznej prowadzi do coraz głębszej jej polaryzacji niemalże w poprzek tej sceny. Nie tylko dominacja sceny politycznej przez jedną siłę polityczną prowadzi do zaniku naturalnego dla liberalnej demokracji pluralizmu – polaryzacja zarówno sceny politycznej i społeczeństwa siłą rzeczy prowadzi do tego samego.

Oczywiście nie doszło jeszcze w Polsce do takiego przesilenia jak na Węgrzech, gdzie zamiast charakteryzującej nasz kraj chwiejnej i niepewnej (niemalże) równowagi związanej z wciąż pogłębiającą się dwubiegunową polaryzacją społeczną i polityczną, mamy do czynienia z polityczną równią pochyłą. Standardy rosyjskie są już tam bardzo blisko. Politycy, którzy władzy nie muszą oddawać po prostu jej nie oddają, a ludzie zapominają, że może być inaczej. W ramach demokracji tylko odnawiany z wyborów na wybory pluralizm – odzwierciedlający wielopłaszczyznową różnorodność społeczeństw, co na Zachodzie jest cywilizacyjną normą – jest praktycznym gwarantem jej trwania. A wyniki właśnie zakończonych wyborów europejskich potwierdzają, że pluralizm na Zachodzie ma się dobrze – nawet w tych krajach, gdzie zwyciężyli prawicowi populiści, jak we Włoszech czy Francji. Na przykład wielki rzekomo triumf Marine Le Pen jest de facto tylko symboliczny, gdyż partia Macrona zdobyła 22,41% głosów – niecały jeden punkt procentowy mniej niż jej partia, która ponadto zdobyła procentowo mniej głosów niż w czasie poprzednich wyborów europejskich: francuska scena polityczna pozostaje w pełni pluralistyczna. Nawet we Włoszech, obarczonych prawdziwym kryzysem imigracyjnym, nie tylko nim straszonych – jak w Polsce – narracją o chorobach i pasożytach przynoszonych przez imigrantów, pluralizm trzyma się nieźle. Także w Wielkiej Brytanii, zmagającej się z naturalną dwubiegunową polaryzacją będącą konsekwencją niefortunnego, wciąż nieskonsumowanego referendum nad wystąpieniem z Unii Europejskiej – naturalną, gdyż ze swej natury zero-jedynkową – pluralizm pozostaje normą: Brexit Party zdobyła raptem 30,52% głosów.

Na Węgrzech walec prawicowego populizmu zmienił już polityczny „tryb”, napędza go autorytarny duch „jedności narodu” w obliczu zagrożeń, przed którymi Fidesz ostrzega i wobec których przedstawia się jako jedyny obrońca. By być „obrońcą” skutecznym musi jeszcze tylko dostać więcej władzy, przy czym nie chodzi tu już tylko o jej demokratyczne pozyskiwanie (tu przeciwnika już de facto nie ma), lecz o niszczenie wszelkich instytucji mogących takiej władzy się sprzeciwić lub po prostu od niej niezależnych – w tym oczywiście sądownictwa, mediów i organizacji pozarządowych. Jest to samospełniająca się przepowiednia prowadząca do śmierci demokracji – na początek jej liberalnej, pluralistycznej wersji; potem, niezadługo – demokracji jako takiej. Na razie Orban nazywa to „nieliberalną” demokracją. W Rosji ukuto inne określenie – demokracja suwerenna. Kto tam jest suwerenem: naród, czy raczej – tradycyjnie – władca?

Polska jeszcze nie doszła do tego punktu, chociaż w tę stronę z wyborów na wybory zmierza, o czym świadczą kolejne ich wyniki – a także analogiczne jak na Węgrzech posunięcia wobec instytucji demokratycznego państwa prawa. A jednak właśnie ze względu na opisaną wyżej antypluralistyczną dynamikę niełatwo przyklasnąć wizji kryjącej się za przytoczoną krytyką Gazety Wyborczej, niezależnie od tego kto tę dynamikę zainicjował. By bronić się przed PIS-em należy niszczyć naturalny pluralizm demokracji liberalnej? A co jeśli PIS-owski walec i tak się przetoczy po próbującej udawać jednorodność mocno przecież zróżnicowanej koalicji (z braku wspólnego mianownika polega to przede wszystkim na zabójczym politycznie minimalizowaniu pozytywnego przekazu i ograniczaniu go de facto do kwestii obrony demokracji i pozycji Polski w UE) – i ją rozwałkuje? Wyborcy się odwrócą i nie będzie czego zbierać, o ile nie wydarzy się to już wcześniej.

xxx 

Nie było wspólnego mianownika w KE dla Wiosny i PSL, gdyby Wiosna do niej wstąpiła PSL by z niej wyszło, albo podzieliło się wewnętrznie. Po nie-pisowskiej stronie sceny politycznej po prostu istnieje naturalny zdrowy pluralizm, odzwierciedlający pluralizm społeczeństwa. Czy przed chorobą autorytarnego populizmu należy bronić się samemu się tej chorobie poddając? Czy mieliśmy poszukać sobie odpowiednika demagogicznego lidera po drugiej stronie, i potem próbować ścigać się z nim w populizmie? I tak by się to nie udało.

Co można było zrobić na miejscu Wiosny to spróbować poszerzyć swój program tak by obejmował więcej postulatów lewicowych, a nie przede wszystkim liberalne czy światopoglądowe; stworzyć spójny program socjalny, wyjaśnić z czego będzie finansowany, i odpowiednio go wyeksponować. W tym kontekście trzeba było mówić o podatkach, które miałyby za ten program zapłacić – inaczej o wiarygodności wobec socjalnego elektoratu PIS-u można było zapomnieć. Dysponując „niezużytym”, a więc wiarygodnym liderem, także w kontekście jego personalnej historii, o czym przekonywująco pisał w swych książkach, można było wtedy spróbować wkroczyć na poletko PIS-u i powalczyć o odebranie im choćby części ich socjalnego elektoratu. Znacznej części tego elektoratu sprawy światopoglądowe nie przeszkadzają, o czym w Wiośnie wiedzą – nie mogą tylko stanowić one głównego przekazu partii. Tymczasem w ramach Koalicji Europejskiej Wiosna z pewnością nie mogłaby w wiarygodny sposób zrobić niczego, o czym tutaj mowa. Oczywiście pozostaje jeszcze trudne pytanie o skuteczność przekazu, ale tę można zweryfikować tylko w praktyce.

Friday, February 15, 2019

Idzie Wiosna!

To się dzieje! Jak wskazują bieżące sondaże preferencji wyborczych, progresywny populizm – na wejściu dosyć umiarkowany, wolący unikać takiej desygnacji – ma szansę wykorzystać zapóźnienie cywilizacyjne Rzeczpospolitej w stosunku do standardów europejskich (por. „Pora na progresywny populizm”). Ma szansę wyprowadzić kraj z zimy patriarchalnego konserwatyzmu ku wiośnie wolności, przesuwając centrum politycznego sporu daleko w lewo, przede wszystkim w kwestiach obyczajowych. A także przełamać mimetyczno-narcystyczny klincz, w którego okowach Polska od dawna się znajduje.

Mowa oczywiście o konsekwencjach dla polskiej sceny politycznej nieprzeprowadzenia rewolucji obyczajowej czy cywilizacyjnej w formie instytucjonalnej, na modłę krajów Unii Europejskiej – prawa do aborcji, praw dla osób homoseksualnych, rozdziału państwa od kościoła, czy szerzej: świeckiego państwa, itp. – w kontekście wystąpienia siły politycznej, która z tych spraw robi swą naczelną, spajającą cały ruch, platformę programową. Mowa o Wiośnie Roberta Biedronia.

xxx 

Z perspektywy odsłanianej przez nową, aspirującą siłę polityczną, spoza antagonistyczno-symbiotycznego układu na aktualnej polskiej scenie politycznej, nie uwikłaną jeszcze w polityczną bieżączkę, na którą nie ma haków takich czy owakich – istniejący, głęboko spolaryzowany układ można zasadnie przedstawiać jako przejaw Freudowskiego narcyzmu małych różnic. Pomijając terminologię, tak zasadniczo może postrzegać go ta część społeczeństwa, która nie dała się dotąd wciągać w serwowany nam wszystkim zrytualizowany teatr polityczny – np. poprzez odmowę udziału w wyborach; ale także ci wyborcy, których perspektywa, dzięki wystąpieniu świeżej siły politycznej i przedstawieniu nowych, ożywczych politycznych wizji, wydaje się nagle poszerzać i napawać nieobecnym dotąd optymizmem czy nadzieją.

Ekstrapolując myśl twórcy teorii mimetycznej, Rene Girarda, można ujrzeć w aktualnej, paradygmatycznej konfiguracji przejrzałej liberalnej demokracji, mechanizm nieustannej generacji konfliktów, i to takich których ani genezy ani natury nie można racjonalnie objaśnić, przynajmniej na płaszczyźnie dyskursu stricte politycznego. Jednakże ten konstytutywny dla systemu klincz niemalże równych sił społecznych, spolaryzowanych wokół cynicznie narzuconych przez polityków spraw (w Polsce zyskujących rangę np. „wstawania z kolan”, a których większość w racjonalnym świetle byłaby często bez jakiegokolwiek znaczenia), bezwiednie wypełnia swe „cywilizacyjne” zadanie: uniemożliwia całościowe fizyczne rozprawienie się z przeciwnikiem, czy raczej wrogiem politycznym. Pozostaje stale się degenerująca walka podjazdowa: wzajemne obrzucanie się błotem, manipulacja opinią publiczną, fake news, wzajemne trollowanie się w mediach społecznościowych przez mimetycznie ukształtowanych „potwornych bliźniaków” – aż po rytuał nasyłania, jeśli jest się u władzy, na przedstawicieli przeciwnika politycznego o szóstej rano bojówek zwanych służbami specjalnymi, koniecznie w kominiarkach. („obecny prezes Orlenu Obajtek może sobie zwizualizować swoją niedaleką przyszłość”, pisze internauta komentując online zatrzymanie prezesa tegoż koncernu mianowanego przez poprzednią władzę, wyrażając w ten sposób – zgodne z logiką sytuacji – oczekiwania elektoratu aktualnej opozycji.)

Uwikłanym w tę sytuację politycznym narcyzom-mimetycznym bliźniakom nie pozostaje nic innego niż kontynuacja tej gry, a właściwie jej stała eskalacja. Każde odpuszczenie sobie, a także powinięcie nogi, może bowiem mieć tragiczne konsekwencje – elektorat zacznie słabnąć, przestanie wierzyć w siłę „swej” partii, wreszcie odpuści sobie – dojdzie do załamania tej diabolicznej równowagi sił, co zostanie natychmiast wykorzystane przez aktualnie silniejszego do uczynienia ze słabszego faktycznego kozła ofiarnego, ze wszystkimi tego tradycyjnymi, okrutnymi skutkami. Politycy znajdujący się w takim narcystycznym piekle nie mają możliwości po prostu robienia swoje i niereagowania na stały atak przeciwnika. W liberalnej demokracji bowiem, obok narcystycznego zwierciadła, w którym się przeglądają (mimetyczny „potworny bliźniak”), przedłużeniem polityka czy partii jest ich elektorat, którego znaczna część została wciągnięta w tę narcystyczną grę i w pełni lub w znacznej mierze odzwierciedla postawę swych przedstawicieli: za mimetyczne lustro służą im zwolennicy wroga politycznego, często członkowie własnych, podzielonych rodzin.

Powyżej opisany mechanizm staje się dobrze widoczny dopiero z perspektywy odsłoniętej wkroczeniem na scenę polityczną nowej siły, której ostrze programu wprowadza zupełnie inną polaryzację, w świetle której cała dotychczasowa oś polaryzacji nagle sytuuje się jako niemalże jednolity biegun, biegun przeciwny do odsłoniętego wystąpieniem nowej siły. Ponownie mowa o programie politycznym w wiarygodny sposób stawiającym na naczelnym miejscu przeprowadzenie instytucjonalnych zmian wprowadzających standardy unijno-europejskie w kwestiach obyczajowych i świeckości państwa. Obecnie Polska jako jedyna w UE odstaje od tych standardów w całej rozciągłości.

We wspomnianych kwestiach walka ideologiczna, którą poprowadzi Wiosna Roberta Biedronia nie będzie jedynie nieszczerym starciem obłudnie próbujących się odróżnić w oczach swych elektoratów narcyzów, z charakterystycznymi obrazkami celowej absencji w czasie newralgicznych głosowań po jednej stronie barykady, czy odkładania spraw ad Kalendas Graecas po drugiej, będzie bowiem toczyć się na płaszczyźnie, która zredefiniuje spór polityczny w Polsce na chwilę bieżącą. Będzie to starcie faktyczne, niepozorowane. Należy ponadto podkreślić jej naturalną przewagę: Wiosna jest siłą nieuwikłaną dotąd w polityczną walkę, dlatego nie będzie musiała wchodzić w odzwierciedlające każdy krok przeciwnika mimetyczne zwarcie – będzie mogła robić swoje, porozumiewając się ze swymi zwolennikami ponad głowami swych politycznych przeciwników. Biedroń dobrze to rozumie, stąd jego słowa: „Trzymamy stronę kobiet nie z powodu wyborów czy strachu przed polityczną konkurencją”, brzmią w tym i w podobnych kontekstach autentycznie. To komfort – w szerszej perspektywie politycznej, ze swym bezwzględnym „zużywaniem materiału”, być może chwilowy, dlatego należy go w pełni wykorzystać – komfort, którym z oczywistych względów nie mogą cieszyć się dotychczasowi wrogowie-protagoniści sceny politycznej.

xxx 

Wiosna (ze swą konotacją odrodzenia, vide słowa lidera już po konwencji założycielskiej: „Dzisiaj jest potrzebna regeneracja, bo mamy degenerację polityki. Dlatego Biedroń musi wejść i to posprzątać.”) jako nazwa partii została zapewne zaproponowana, gdyż w przekazie społecznym może być odbierana jako nośny, uniwersalny symbol, aproksymujący wręcz utopijny ideał. To w teorii populizmu Ernesto Laclau’a tzw. „pusty znaczący”: uniwersalizm posługującego się „pustą” formą przesłania, celowo przeważa nad wiążącymi się z kontekstem działania ruchu treściami partykularnymi, odsyłając jednak do nich, czy też je sugerując (tutaj: ideał ożywczej „wiosennej” modernizacji odsyła przede wszystkim do minimum cywilizacyjnego uosabianego przez wspomniane już standardy europejskie, przedstawiane zresztą mocno jako „wartości”, ale także choćby do kwestii ekologicznych). Symboliczna hegemonia "wiosny" jako ideału nad ogniwami „łańcucha ekwiwalencji”, czyli równoważnymi żądaniami tworzonego, szeroko zakrojonego ruchu, została silnie zaakcentowana, i jest już z powodzeniem wykorzystywana dla konsolidacji ruchu i utrwalenia jego wizerunku.

Nie da się niestety powiedzieć tego samego o innym kluczowym wymogu populistycznego ruchu: akcentowaniu solidarności wokół wszystkich przedstawionych żądań/postulatów, budowaniu dla nich solidarności i wsparcia ze strony całego ruchu, wszystkich jego członków. Jest to w przypadku ruchu takiego jak Wiosna wskazane, jeśli nie niezbędne, gdyż dla poszczególnych konstytuujących ruch grup część z tych postulatów siłą rzeczy może nie być ich własnymi. Ten wymóg każdego populistycznego ruchu – nie tylko o lewicowym charakterze, w równym stopniu dotyczy to ruchu progresywnego – właściwie nie doczekał się na założycielskiej konwencji Wiosny żadnego ukonkretnienia czy choćby adekwatnej werbalizacji. To zaniedbanie (należy mieć nadzieję, że nie jest to celowa „liberalna” strategia), należy jak najszybciej naprawić. Spoiwo ruchu jest oczywiste: walka o wspomniane standardy czy „wartości” europejskie, która jednoczy ruch, ba, stanowi o jego tożsamości. To wokół nich należy kultywować solidarność z innymi postulatami/żądaniami, i grupami dla których są one istotne. A jest tych spraw wiele, w tym sporo wymagających determinacji przy ich realizacji, gdyż wiążą się ze znacznymi publicznymi wydatkami. Platforma polityczna ruchu nie jest w żadnej mierze jednowymiarowa, jest zdolna apelować do wielu grup społecznych, co też może stanowić o jej sile – pod warunkiem, że zostanie solidarnie przyjęta przez wszystkich uczestników ruchu.

xxx 

Konwencję założycielską Wiosny Robert Biedroń rozpoczął od wspomnienia zamordowanego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, przywołania jego osiągnięć jako światłego i otwartego na świat i zmianę samorządowca, a także wyrażenia woli wypełnienia jego politycznego testamentu. Pokazuje to w oczywisty sposób, że dla Wiosny nie ma pełnej symetrii w ocenie bieżącej sceny politycznej, o co jest oskarżana przez dzisiejszą opozycję polityczną – w końcu Adamowicz związany był z szeroko rozumianym obozem liberalnym. Trudno wyobrazić sobie podobne słowa o jakimkolwiek polityku PIS, mimo że program 500+ doczekał się pozytywnej oceny Wiosny Biedronia. Mowa jest raczej o Trybunale Stanu dla polityków tejże partii – za łamanie Konstytucji. Ba, w kontekście afery wokół Srebrnej i „Duck Towers”, jak Biedroń określił prześmiewczo wizję prezesa PIS zapewnienia swojej partii trwałego źródła znacznych dochodów, wspomniał też o nacjonalizacji społecznego majątku, na którym uwłaszczyło się Porozumienie Centrum, czyli poprzednik PIS; oraz o możliwości zarzutów kryminalnych dla samego Jarosława Kaczyńskiego, skoro ten pozycjonuje się tak sprytnie by uniknąć możliwości postawienia go przez Trybunałem Stanu: jak określić te słowa jeśli nie jako populistyczne w swym charakterze, otwarte wypowiedzenie wojny? A do tego zrobione w telewizji z niewinnym uśmiechem na twarzy, zamiast w obowiązującym w polskiej polityce stylu, czyli przez zaciśnięte zęby! Jeśli to socjotechnika, to bardzo sprawna, także dlatego że i w takiej sytuacji pozwala odróżniać się od reszty protagonistów sceny politycznej. Nota bene, druga strona woli na razie nie odpowiadać pięknym za nadobne – przynajmniej na razie nie ma jak odpłacić tą samą monetą. Na tym polega przewaga wiążąca się z wkroczeniem na szerszą scenę polityczną nowego gracza, posiadającego wizję działania i kierującego się misją, do tego mającego charyzmę i naturalny talent polityczny.

PIS, i szerzej Zjednoczona Prawica, w ostatecznym rozrachunku staną się – muszą się stać – wrogiem politycznym, choćby nie wiem jak długo Biedroń chciał się od tego odżegnywać (jednocześnie zaprzeczając tym deklaracjom swymi innymi wypowiedziami), także a może przede wszystkim z powodu bezwarunkowego wsparcia jakiego to ugrupowanie udziela, z pełną wzajemnością, instytucjonalnemu Kościołowi. Tymczasem spór z Kościołem jest nieunikniony: pomijając nawet jego ideologiczny wymiar, nie odda on bez walki swej uprzywilejowanej pozycji. W tej sytuacji wprowadzenie wyraźnie populistycznych tonów może okazać się niezbędne, choćby dla emocjonalnej konsolidacji swych zwolenników dla zwiększenia szans na zwycięstwo: kościół instytucjonalny i jego partyjni poplecznicy mogą stać się, o ile już nimi nie są, odpowiednikiem „elit” z dyskursu prawicowego populizmu. Z kolei konstrukcja, lub raczej identyfikacja, „bariery społecznej heterogeniczności”, innego środka z arsenału populizmu, nie nastręcza żadnych problemów – wyklucza ona wszelkie, tak hołubione przez Zjednoczoną Prawicę, elementy nacjonalistyczne, szowinistyczne i faszyzujące.

Jeśli otwarcie przyznać się do wyżej zarysowanej taktyki politycznej, uwypuklić czy dowartościować te jej elementy, które pozostają w cieniu, będziemy mieli do czynienia z progresywnym populizmem (à la Laclau), czy chcemy to tak nazwać czy nie. Nic w tym złego! W dzisiejszej liberalnej demokracji, przedstawicielskiej przecież w swym charakterze, populizmów takiej czy innej maści już się nie uniknie. Co je wzajemnie odróżnia to ich ideologia, wymiar etyczny i stopień poczucia odpowiedzialności przywódców.

xxx 

Obóz liberalny natomiast jest i – miejmy nadzieję – pozostanie li tylko konkurentem politycznym, z którym można będzie zawierać sojusze polityczne. O żadnym symetryzmie nie może tu być mowy. Natomiast wszelkie oskarżenia o „rozbijanie jedności” obozu antyautorytarnego można łatwo oddalić posługując się choćby argumentami przytoczonymi powyżej: wprowadzona nowa oś polaryzacji polskiej sceny politycznej, faktyczna, bo odzwierciedlająca realia życia społecznego i żądania z nimi związane; nowa, bo niemająca dotąd przełożenia na silną reprezentację polityczną – poszerza scenę polityczną w sposób radykalny. W ślad za tym na tę scenę wkroczą nowi, niegłosujący dotąd wyborcy, przede wszystkim młodzi – co będzie oznaczać, że nie mamy do czynienia z polityczną grą o sumie zerowej. Ponadto w zdecydowanej większości zasilą oni przecież nie stronę autorytarną, lecz właśnie nowe ugrupowanie. Natomiast przepływ do Wiosny tych, którzy dotąd już głosowali może dotyczyć także choćby Kukiz’15 – na co już wskazują sondaże – a więc partii, która po wyborach mogłaby wejść w sojusz ze Zjednoczoną Prawicą. To najprawdopodobniej dlatego przestraszony Jarosław Kaczyński zaczął nawoływać ostatnio by Kukiz „wziął się do roboty” – np. według sondażu z 7-8 lutego br. skutkiem pojawienia się Wiosny jest zejście Kukiz’15 poniżej progu 5%.

Podsumowując: wystąpienie nowej, dotąd jeszcze niezgranej siły politycznej, z programem który główne partie opozycyjne dotąd wstydliwie spychały w cień, będzie z pewnością skutkowało zwiększeniem frekwencji wyborczej, nie może więc być mowy o grze o sumie zerowej. Potencjalni wyborcy chcą mieć faktyczny wybór. Wkroczenie Wiosny na polską scenę polityczną taki wybór wielu z nich daje, stanowi więc krok we właściwym kierunku. Zamiast zaprzątać sobie głowę „rozbijaniem jedności” należy po prostu robić swoje, by otwierająca się szansa nie została zmarnowana. Z Wiosną będzie o to łatwiej. Wiosna zawsze przecież niesie nadzieję i napawa optymizmem, pamięć o tym, że musi nadejść pozwala przetrwać najsroższą nawet zimę. Polityczna przyszłość może być lepsza!

Friday, January 18, 2019

Spójrz Pawle ilu masz przyjaciół



Spójrz Pawle ilu masz przyjaciół 


„Musiałeś, Pawle, czekać tak długo, 

żeby zobaczyć ilu masz przyjaciół” 

Powiedział Donald, przyjaciel prawdziwy 

Przez łzy bólu rozpaczy i trwogi 

A Lech już umówił się z Tobą na „za chwilę” 


Ale tu jeszcze tyle do zrobienia 

Więc Donald przyrzekł, także za nas: 

„Dla Ciebie i dla nas wszystkich obronimy 

nasz Gdańsk, naszą Polskę i naszą Europę 

przed nienawiścią i pogardą” 

(…A potem zadudniła cisza…) 


Chrześcijańskie przesłanie jest piękne 

I dobre – tak długo jak rozbrzmiewa 

Tak długo jak przynosi owoc 

– A potem, w ciemną noc wzgardy 

(Dlaczego zawsze musi nadejść?) 

Tak długo jak trwa nadzieja, że wróci 

Jego moc, i duch który ją przepaja 


Kiedy jednak pogarda i nienawiść triumfują 

Kiedy ktoś sobie kpi z nieszczęścia

Kiedy bohaterem – nie daj Boże! – 

Staje się ten kto zabił, nie ten kto 

„Życie swe oddał za przyjaciół swoich” 

(Bo choć „Większej miłości nikt nie ma nad tę,

Jak gdy kto życie swe kładzie 

Za przyjaciół swoich”

– Tak już w Polsce bywało…) 

Wtedy są inne słowa Jezusa: 


„Biada człowiekowi, przez którego 

zgorszenie przychodzi”. 

Wobec ogromu skandalu

Mamy prawo wtedy się gorszyć 

Poczuć się maluczkimi 

z Jego przypowieści 


Ale tyle tu jeszcze do zrobienia… 

Trzeba dojrzewać szybko 

Maluczki potrzebuje mądrości 

Słabszy – odwagi i siły 


[ Czy odważymy się 

Nadstawić drugi policzek 

Gdy silniejszy uderzy nas w prawy 

– na odlew, by nas upokorzyć? 

By wraz z Jezusem oczekiwać 

Że ten gest go zawstydzi 

Podczas gdy dla nas będzie 

Źródłem siły i odwagi? ]


„Siedemdziesiąt siedem razy” 

Wybaczmy – jeśli tak będzie trzeba

Wtedy utwierdzimy się w sile 

Znajdziemy krynicę odwagi 

Przestaniemy być maluczkimi. 

 Spróbujmy wtedy ponieść pochodnię 

Podjąć niedokończone dzieło

– Bez nienawiści i pogardy, 

"Bez zuchwałości, bez lęku" 


Tylko wtedy wraz z Jezusem 

Będziemy mieli prawo powiedzieć 

– Jeśli zajdzie taka potrzeba, 

Jeśli inaczej nie będzie można 

(A tyle tu trudnych rzeczy do zrobienia… 

I przecież nikt za nas ich nie zrobi…) 

Dla większego dobra: 


„Nie sądźcie, że przyszedłem 

pokój przynieść na ziemię. 

Nie przyszedłem przynieść pokoju, 

ale miecz. 

Bo przyszedłem poróżnić

syna z jego ojcem, 

córkę z matką,

synową z teściową; 

i będą nieprzyjaciółmi człowieka 

jego domownicy” 

– Bez nienawiści i pogardy, 

"Bez zuchwałości, bez lęku" 


Będziemy Ciebie pamiętać

Panie Prezydencie


Spójrz ilu masz przyjaciół... 



Sunday, December 30, 2018

Solidarność progresywistów i konserwatystów to dwie różne rzeczy

Czy dla polskich progresywistów powyższy wykres musi być powodem do pesymizmu i braku nadziei na dobry wynik wyborczy, nie mówiąc już o zwycięstwie, i na odsunięcie od władzy prawicy?

Socjologowie, np. dr hab. Jarosław Flis, twierdzą, że przedstawione powyżej dane odnoszące się do samoidentyfikacji Polaków pozostają zasadniczo niezmienne przynajmniej od 2007 roku. Ma tak być niezależnie od wyników wyborów, które pozornie takiej niezmienności zaprzeczają. Dwa nasuwające się natychmiast wnioski to:

1) Polska różni się od społeczeństw zachodnich; na Zachodzie postawy prawicowe do niedawna kojarzyły się z konserwatyzmem obyczajowym (po drugiej fali rewolucji obyczajowej, tej z przełomu wieków to już historia) i były bądź zbliżały się do neoliberalnych w kwestiach ekonomicznych (pojawienie się prawicy populistycznej zmienia ten obraz w pewnym stopniu), podczas gdy lewicowe kojarzyły się z progresywizmem obyczajowym i solidarnością w kwestiach ekonomicznych. Tymczasem w Polsce za najważniejszy element wyróżniający prawicę uważa się konserwatyzm obyczajowy, natomiast wśród postaw polskich prawicowców w kwestiach ekonomicznych przeważa nastawienie solidarnościowe, postawę lewicową wyróżnia zaś progresywizm obyczajowy i – podobnie jak dla prawicy – deklarowana solidarność społeczna. Czyżby w Polsce chodziło więc wyłącznie o kwestie obyczajowe? Otóż nie: rozumienie solidarności przez obie te grupy może być diametralnie odmienne, o czym dalej.

2) Ogromny procent głosujących wydaje się mieć niewykrystalizowane poglądy bądź plasuje się na osi samoidentyfikacji w pobliżu środka: w kwestiach obyczajowych to ponad 35%, a w ekonomicznych prawie 40%; liczby te pokazują ogromny potencjalny swing vote. Zakłada się, że rozkład poglądów wśród niegłosujących – stanowiących regularnie 45-50% wyborców – jest podobny, ale nie musi to być do końca prawdziwe. Sytuacja ta stanowi szansę dla charyzmatycznego lidera nowej generacji, w tym przede wszystkim zdolnego przemawiać do młodych lidera progresywnej siły politycznej – by aktywizować tych drugich i walczyć zarówno o ich głosy, jak i głosy tych pierwszych.

Powyższy wykres nie oddaje jednak złożoności postaw społecznych w takich kwestiach jak etatyzm-centralizm z jednej strony i samorządność-decentralizacja z drugiej, ale przede wszystkim co do usytuowania na osi partykularyzm (lokalność)-uniwersalizm. Szczególnie ta druga oś staje się dzisiaj decydująca w samoidentyfikacji, a zwiększenie jej znaczenia doprowadziło już na Zachodzie do zredefiniowania czym jest prawica, dzięki dojściu do głosu prawicy populistycznej. Chodzi przede wszystkim o rozumienie solidarności społecznej: polska prawica i dzisiejsza populistyczna prawica zachodnia rozumie ją wąsko, nacjonalistycznie – z czym wiąże się wykluczenie obcych, aż po postawy zmierzające w stronę ksenofobicznego czy wręcz rasistowskiego horyzontu; podczas gdy lewica widzi solidarność w sposób uniwersalizujący, aż po pełen uniwersalizm nie uznający żadnego wykluczenia. Ironia polega na tym, że w tym sensie może być i bywa oskarżana o „globalizm” – podczas gdy to progresywna lewica walczy z globalizacją neoliberalizmu.

To że progresywiści i konserwatyści inaczej rozumieją solidarność społeczną nie powinno dziwić, choćby w świetle badań amerykańskiego psychologa społecznego Jonathana Haidta. Spośród wyróżnianych przez niego sześciu moralnych fundamentów człowieka, trzy z nich wydają się mieć związek z rozumieniem i praktyką solidarności: troska, sprawiedliwość i lojalność. Według Haidta konserwatyści mają wyłączność na trzeci z nich. Jednak lojalność jest w ich ujęciu wykluczająca: lojalność w stosunku do swoich wiąże się z wyostrzonym postrzeganiem obcości tych, którym ona nie przysługuje. Często przekłada się to także na odmawianie im zwykłej ludzkiej solidarności. Dzieje się tak niezawodnie gdy rzeczywistość społeczną wytłumaczy im będący dla nich autorytetem prawicowy przywódca (według Haidta manifestowanie czy potrzeba szacunku dla autorytetów to kolejny fundament moralny właściwy tylko konserwatystom; może prowadzić do aprobaty autorytaryzmu) – np. przez wskazanie ich jako niosących zagrożenie nosicieli pasożytów, lub gdy jego „nauczanie moralne” przedstawi gejów jako zboczeńców, a kobietom odmówi należnych im praw. Ponadto wprawdzie dwa pierwsze z wspomnianych moralnych fundamentów Haidta są wspólne dla obu grup, jednak rozumienie sprawiedliwości może się u nich znacząco różnić, nawet jeśli bazuje na jej pojmowaniu jako równości, czy to jako równości szans, czy jako równości rezultatów: kto miałby mieć równe szanse? komu przysługuje równość rezultatów? W odniesieniu do troski jako kompasu moralnego: kogo należy ją objąć? Konserwatysta, szczególnie ten któremu sprawy wyjaśnił jego prawicowy przywódca, odpowie na te pytania inaczej – wykluczająco wobec obcych czy innych – niż progresywista, który będzie skłonny odpowiedzieć na nie inkluzywnie.

Czy nazwiemy to uniwersalizacją czy globalizacją (jak przyjęło się to zjawisko pejoratywnie określać), w teorii i praktyce gospodarczej można rozróżnić przynajmniej cztery historyczne fazy tego zjawiska, częściowo nakładające się na siebie: przezwyciężenie protekcjonistycznego merkantylizmu w kierunku klasycznego konsumpcjonistycznego kapitalizmu; kapitalizm imperialistyczny, traktujący swe imperia zarówno jako źródła surowca, lokalnej siły roboczej, jak i jako rozrastające się rynki zbytu dla własnego przemysłu; ewolucja, przyspieszająca wraz z upadkiem imperiów, w kierunku globalnej swobody przepływu kapitału (pod egidą WTO, OECD, IMF i Banku Światowego) i dominacji ideologii neoliberalizmu, kulminująca na Zachodzie wraz z triumfem tzw. trzeciej drogi, propagowanej przez partie uważające się za lewicowe; współczesne próby modyfikacji tego stanu rzeczy, stwarzające uporządkowane ramy dla transgranicznych przepływów siły roboczej (przede wszystkim Unia Europejska, będąca wewnętrznym ponadnarodowym rynkiem pracy opierającym się o mechanizm swobodnego przepływu siły roboczej na całym swym obszarze).

Wydaje się jednak, że UE pozostanie wyjątkiem jeszcze długo, że pełna globalizacja swobody transgranicznych przepływów siły roboczej, zwierciadlanego odbicia swobody przepływu kapitału, nie nastąpi w dającym się przewidzieć czasie. Tym dobitniej należy podkreślać dobrodziejstwa płynące z uczestnictwa Polski w UE, tym bardziej, że można stwierdzić z całą pewnością, że to istnienie tego wolnego wewnątrz-europejskiego rynku pracy jest jednym z dwóch głównych czynników decydujących o poparciu Polaków dla członkostwa Polski w UE – Polacy są jego ogromnymi beneficjentami; podobnie jak i solidarności europejskiej zmierzającej do wyrównywania szans cywilizacyjnych krajów członkowskich, a przejawiającej się dodatnimi przepływami finansowymi netto do Polski (to drugi czynnik).

Tymczasem wizja rządzącej polskiej prawicy – manifestująca się brakiem solidarności europejskiej, eurosceptyczna, europejsko odśrodkowa, polegająca na stałym balansowaniu na granicy norm konstytuujących Unię Europejską (nie mówiąc już o łamaniu Konstytucji własnego kraju), może siłą rozpędu doprowadzić Polskę do opuszczenia UE. Solidarność europejska jest bowiem kluczowa. Jej brak był głównym powodem zwycięstwa zwolenników Brexitu w Wielkiej Brytanii, a dotyczył przede wszystkim tego co dla Polaków jest jednym z decydujących czynników poparcia dla członkostwa: swobody przepływu siły roboczej. Populizm prawicowy zawsze stawia na solidarność nacjonalistyczną, która prędzej czy później musi wejść w konflikt z innymi tak rozumianymi „solidarnościami”, nawet jeśli dzieje się to w ramach wspólnoty narodów kierującej się wspólnie wypracowanymi zasadami. Taka partykularystyczna solidarność to pseudo-solidarność.

Odpowiedź polskich progresywistów musi stawiać na prawdziwą solidarność – uniwersalizującą, a w pełni uniwersalistyczną jeśli chodzi o Unię Europejską. Nie dość że jest to dzisiaj namacalnie korzystne dla Polski i Polaków, to także tylko wtedy będziemy mogli mieć wpływ na wewnętrzną i zewnętrzną politykę znaczącego gracza na międzynarodowej arenie jakim jest UE, i uczestniczyć np. w wypracowaniu regulacji niepożądanych aspektów globalizacji, w tym neoliberalnych zasad rządzących dzisiaj światową gospodarką. Warto też pamiętać, że kombinacja uniwersalistycznie pojmowanej, otwartej solidarności społecznej z progresywizmem obyczajowym to cechy lewicowego poglądu na świat. Nie ma potrzeby ukrywać tego źródła inspiracji, mimo starającej się zamazywać podziały ideowe mody na najrozmaitsze ponad-ideologiczne „trzecie drogi”. Warto powtórzyć raz jeszcze: progresywny program i uosabiające je ugrupowania polityczne potrzebują charyzmatycznego lidera nowej generacji, zdolnego przemawiać do młodego pokolenia, nie wahającego się też uderzyć w populistyczne tony dla zrównoważenia retoryki prawicy, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Saturday, December 22, 2018

Jezus egalitarysta: przesłanie świąteczne dla chrześcijan-progresywistów

Nieodłączną częścią religijnego przesłania Jezusa był niezwykle postępowy jak na jego czasy przekaz społeczny. Jezus rozprawiał się m.in. z wykluczającym słabszych i obcych rozumieniem „bliźniego”, pojęcia dla niego kluczowego, jak i z wymogiem bezwarunkowego szacunku dla zastanej hierarchii społecznej, a także np. z modelem patriarchalnej rodziny. To ten przekaz zaprowadził go ostatecznie na miejsce publicznej egzekucji przez ukrzyżowanie. Współdziałali w tym współcześni mu możnowładcy, zarówno religijny establishment Izraela jak i okupacyjne władze rzymskie. Jednak po jego odejściu z tego świata przekaz nie zamarł; przeciwnie – w niemalże czystej formie trwał i zyskiwał nowych zwolenników aż po początek IV wieku, kiedy to najpierw zakończenie prześladowań, a potem, pod koniec tegoż wieku, ustanowienie chrześcijaństwa religią państwową, spowodowały odejście od jego prostoty i piękna – w kierunku kompromisu z władzą, jeśli nie wręcz zajęcia miejsca w jej szeregu. To z takim stanem rzeczy mamy dzisiaj do czynienia w Polsce.
xxx 

Na tle biblijnego wyobrażenia o stworzeniu człowieka na obraz Boga, Imago Dei, radykalne nauczanie Jezusa mówi o duchowej jak i doczesnej równości ludzi, a czyni to przyjmując punkt widzenia pokornych, prześladowanych i bezsilnych. Przekaz wiąże się z autorytatywną reinterpretacją Pisma, która ma odzwierciedlać jego głębokie duchowe znaczenie, choć ukryte dotąd dla mniej wnikliwych to jednak prawdziwe. Z pozycji uosabiającej tradycyjny proroczy wzorzec, przedstawiając się jako człowiek ubogi, który jednakże zna Pismo na wylot, Jezus wchodzi w konfrontację przede wszystkim z religijnym establishmentem swej ojczyzny, stanowiącym najważniejszą warstwę żydowskiego społeczeństwa, o ile nie najpotężniejszą – wziąwszy pod uwagę zniewolenie Żydów przez Rzym.

Nie wypowiada choćby jednej pochwały tego, co religijna hierarchia czyni względnie sobą reprezentuje, przeciwnie – oskarża ją o najgorsze możliwe przestępstwa, w tym o mordowanie proroków, którzy go poprzedzili. Sławi wyłącznie dawno zmarłych przywódców religijnych i proroków. O żyjących ma do powiedzenia co następuje: „Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Lecz najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on,” które to stwierdzenie zwolennik Jezusa (ten, który „ma uszy do słuchania”) ma prawo zrozumieć jako egalitarystyczne w swej wymowie. W kontekście nauczania o pokucie i nawróceniu wskazuje też jak potencjalna równość staje się rzeczywistą. Nauczanie to zawiera paradoks: ci w społeczności, którzy są „pierwsi” staną się „ostatnimi”, podczas gdy „ostatni” – „pierwszymi”. Zaiste bardzo mocny to sposób wprowadzenia zasady równości!

Wszystko to wspiera kluczowy przekaz Jezusowego nauczania, zawarty w Kazaniu na Górze: wywyższenie uciskanych i poniewieranych. Zwani są oni „solą ziemi”, a cisi pośród nich „posiądą ziemię”. Wiele błogosławieństw i nagród będzie ich udziałem, co więcej – wydaje się, że będą one zarezerwowane tylko dla nich. Ale przekaz ten idzie dalej: cisi i pokorni, a raczej ci, których życie zmusza do takiego postępowania jeśli chcą przetrwać w tym świecie, są, jak wspaniale wyjaśnia w swych książkach amerykański teolog Walter Wink, instruowani w taktyce działań – dla wnikliwych może to stać się w pełni rozwiniętą bezprzemocową strategią – wykorzystujących istniejące normy społeczne dla zawstydzania swych prześladowców i skłaniania ich w ten sposób do zmiany postępowania. Nawet najbardziej charakterystyczny przykład z tej kategorii, „jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi!”, można w ten sposób interpretować. Nie należy jednak folgować nienawiści do swych prześladowców: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych”. Tak rozumiana i nakazywana doskonałość, „jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski”, to druga strona radykalnej równości człowieka w oczach Boga.

Powyższe społeczne i soteriologiczne rozważania to nie wszystko co wiąże się z uwypuklaniem równości w nauczaniu Jezusa. Znajdziemy tutaj także rodzinę, i to w kontekście znaczącą odbiegającym od wsparcia jej tradycyjnego modelu. Młody człowiek, który chciał wypełnić synowską powinność pochowania swego ojca usłyszał, „zostaw umarłym grzebanie ich umarłych!”, trudno dające się pogodzić ze zwyczajami patriarchalnej rodziny. Ponadto, kiedy „Ktoś rzekł do Niego: «Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą»”… Jezus odpowiedział… „«Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?» I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: «Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką»”. To stwierdzenie idzie jeszcze dalej, zastępując de facto rodzinę doczesnym braterstwem równych sobie ludzi, pod warunkiem, że wszyscy oni wypełniają wolę Ojca.

Wszystko to znajduje kulminację w następującym przekazie: „Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy.”

Nie ma większego znaczenia czy stwierdzenie to ma funkcję normatywną, czy też stanowi jedynie opis sytuacji. Jezus wyraźnie pokazuje, że doskonale wie jakie są konsekwencje jego nauczania – i mimo to nie waha się go głosić, jak w powyższym zdaniu czyni to w kontekście rodziny. Nie zważa na konsekwencje radykalnego odróżnicowania czy też radykalnej równości. Niezależnie od wszystkiego, tradycyjna patriarchalna rodzina, ów kulturowy bastion mający (rzekomo) chronić przed niebezpieczeństwem rywalizacji, konfliktu i przemocy, musi ustąpić takiemu jej modelowi gdzie nic poza Bogiem nie jest święte, a wszyscy są sobie równi.

Ewangelie są skarbnicą duchowych inspiracji. Każda nowa generacja znajduje nowe wątki, względnie postrzega inne w nowym świetle. Dla gejów i lesbijek chrześcijan tak właśnie dzisiaj ma się sprawa z wersami 17:34-35 Ewangelii wg św. Łukasza: „Tej nocy dwóch będzie na jednym posłaniu: jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony. Dwie będą mleć razem [w Biblii Hebrajskiej „mleć” ma w przynajmniej czterech miejscach odnosić się do stosunku seksualnego]: jedna będzie wzięta, a druga zostawiona”. Te słowa Jezusa, wypowiedziane w kontekście wzięcia do nieba, interpretowane są jako wskazanie, że aktywność seksualna gejów i lesbijek nie oznacza dla nich automatycznie „wiecznego zatracenia”, a ponadto mają one oznaczać zrównanie form ludzkiej seksualności.

Chociaż równość wszystkich ludzi można wywieść z Imago Dei, odnoszący się nie tylko do równości w oczach Boga równościowy przekaz Jezusa, skierowany był jednak przede wszystkim do Izraela, a w szczególności do jego żydowskich uczniów i zwolenników. Apostoł Paweł poszedł dalej, szerząc przekaz równości ponad granicami etnicznymi, czyniąc go uniwersalnym w zasięgu. Co u Jezusa pozostawało domniemane Paweł wypowiedział otwarcie, obejmując nim wszystkich wierzących: „Bo wy wszyscy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliście się w Chrystusa. Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie”, oraz „…tu już nie ma Greka ani Żyda, obrzezania ani nieobrzezania, barbarzyńcy, Scyty, niewolnika, wolnego, lecz wszystkim we wszystkich Chrystus”. Dążenie Pawła by uczynić chrześcijaństwo religią uniwersalną spowodowało, że wywrotowy wpływ przekazu równości na hierarchiczne stosunki społeczne zaczął być odczuwalny także poza Izraelem. W konsekwencji chrześcijaństwo było traktowane przez Cesarstwo Rzymskie jako publiczne zagrożenie.

xxx 

Wczesne wspólnoty chrześcijańskie dbały o ducha równości społecznej we własnych szeregach: nie mając większego wpływu na zewnętrzne stosunki społeczne, dbano w pierwszej kolejności o równość ludzkiej godności. Dążono tym samym także do utrzymania spoistości i solidarności w obliczu zewnętrznych przeciwieństw, w tym także fizycznych prześladowań – aż po męczeństwo. Wydawać by się mogło, że znacznie mniejszą wagę przywiązywano do kolejnego ideału, który wystąpienie Jezusa uwypukliło, a mianowicie wolności. Byłaby to jednak niewłaściwa konstatacja: nie pochwalano „negatywnej” wolności, indywidualistycznej de facto „wolności od” – od odpowiedzialności i zobowiązań wobec grupy, itd. Podkreślano wolność pozytywną, „wolność do”, która w chrześcijańskim kontekście znaczyła przede wszystkim wolność do miłości, w pierwszej kolejności Boga, ale także miłości bliźniego jak siebie samego, w duchu przypowieści o Dobrym Samarytaninie. Symbolizował to i uosabiał np. rytuał agape, w zależności od okoliczności uczta całej wspólnoty, bądź wieczorny posiłek miłości dla ubogich wydawany przez bardziej zamożnych, jak i generalnie bardzo powszechny duch inkluzywnej gościnności. Wszystko to zaczęło zanikać z chwilą zaprzestania prześladowań chrześcijan w Cesarstwie Rzymskim na początku IV wieku, a na dobre zanikło stopniowo po tym jak chrześcijaństwo pod koniec IV wieku stało się religią państwową. Jednak chrześcijanin-progresywista powinien o tym dziedzictwie pamiętać, gdyż można z niego czerpać inspirację, dążąc w zmienionych warunkach do przywrócenia przynajmniej jego ducha.

Monday, December 10, 2018

Francuska lekcja: potrzeba progresywnego populizmu

Zdecydowane zwycięstwo Emmanuela Macrona w drugiej turze francuskich wyborów prezydenckich w maju 2017 r., stosunkiem głosów 66%-34% nad nacjonalistyczną populistką Marine Le Pen, okrzyknięto dowodem przywiązania większości Francuzów do zasad liberalnej demokracji, przejawem dojrzałości społeczeństwa. Taka ocena nie zauważała jednak podstawowego faktu, że głos na Macrona i jego „reformistyczną” trzecią drogę, był także wyrazem zdecydowanego protestu przeciwko całemu dotychczasowemu establishmentowi politycznemu kraju. Można zaryzykować dwa stwierdzenia: że miraż „trzeciej drogi”, będącej rzekomo w stanie pogodzić wywodzące się z neoliberalizmu sprzeczności współczesnej liberalnej demokracji, jeszcze raz był w stanie uwieść zachodnie społeczeństwo – co może się nie powtórzyć w przewidywalnej przyszłości; że obserwowana przez nas klęska tego podejścia (dzisiaj poparcie dla Macrona deklaruje kilkanaście procent elektoratu) oznacza, że jedyną metodą przeciwstawienia się prawicowemu populizmowi jest populizm lewicowy bądź progresywny.

Rozwijając drugą konstatację: to co aktualnie dzieje się we Francji powinno być znaczącym memento dla wszystkich, którzy wierzą w możliwość przeciwstawienia się prawicowemu populizmowi poprzez odnowę czy retusz dyskursu liberalno-demokratycznego. Takie podejście gwarantuje utrwalenie się podziału społeczeństwa niemalże na pół, jednakże przy stale pogłębiającej się jego polaryzacji. Szczególnie wyraźnie widać to w systemach o ordynacji większościowej, bądź praktycznie dwupartyjnych; dotyczy to także wzajemnie antagonistycznych wobec siebie bloków wyborczych, w tym ad hoc czy nieformalnych, drugich tur wyborów prezydenckich, wszelkich sytuacji gdzie zero-jedynkowość decyzji wyborców wymuszona jest naturą sprawy, jak w referendach: wszędzie tam wynik oscyluje wokół 50%-50% (i takiego wyniku należy się też spodziewać w następnych wyborach prezydenckich we Francji). Oczywiście wszystko to jest prawdą tylko tak długo dopóki przestrzegane są reguły liberalnej demokracji. By móc przełamać tę prawidłowość na swoją korzyść, prawicowi populiści z pozycji chwilowego wygranego mogą zdecydować się na łamanie reguł liberalnej demokracji, np. niezależności sądownictwa, szczególnie jednak jej naczelnej zasady pluralizmu – tak zrobił Orban na Węgrzech przez podporządkowanie sobie także większości prywatnych mediów; nota bene, w Polsce stanie się tak w drugiej kadencji PiS, jeśli do niej dojdzie. Należy jednak podkreślić, że poparcie dla prawicowych populistów, którym udało się sięgnąć po władzę, utrzymuje się na wysokim poziomie nawet jeśli nie odwołują się do jawnego łamania reguł liberalnej demokracji, względnie napotykają w tej mierze na istotne przeszkody: poparcie dla Trumpa regularnie przekracza 40%, dla PiS-u do tego poziomu często się zbliża. Natomiast złamanie zasady pluralizmu pozwala Orbanowi osiągać poparcie i większości parlamentarne dające mu swobodę w zmienianiu konstytucji.

W obliczu słabnięcia pozycji sił broniących konsensusu liberalno-demokratycznego w wielu krajach Zachodu, w tym mieniących się nurtami „trzeciej drogi” ugrupowań de facto uznających prymat neoliberalizmu, wyraźnie widać, że nie tędy droga jeśli chodzi o dawanie efektywnego odporu prawicowemu populizmowi. W niektórych z tych krajów – tam gdzie drastycznie wzrastają nierówności społeczne, takich jak USA – potencjalnie skuteczną odpowiedzią mógłby być populizm lewicowy. Powinien on powalczyć o przejęcie retorycznej figury „zwykłego człowieka”, zawłaszczonej przez populizm prawicowy, któremu udało się przekonać tegoż zwykłego człowieka, że w jego interesie ekonomicznym jest obniżanie podatków – czego efektem jest jednak dalsze obniżanie zakresu i poziomu usług publicznych, lub niezapewnianie takich, które w innych krajach Zachodu są standardem, jak ubezpieczenie zdrowotne; a z którego de facto korzystają przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie najbogatsi. Machinacje liberalnego establishmentu Partii Demokratycznej, które uniemożliwiły przeciwstawienie prawicowemu populizmowi Trumpa lewicowego populizmu Bernie Sandersa – który miałby realną szansę pokonać Trumpa w wyborach – doprowadziły także do zmarnowania okazji przetestowania takiego starcia. Paradoksalnie, w krajach Zachodu cechujących się większą relatywną równością, posiadających lepsze usługi publiczne, możliwość wykrystalizowania się skutecznego politycznie populizmu lewicowego nie jest tak oczywista. Prawdopodobieństwo jego sukcesu wzrasta oczywiście w sytuacjach kryzysowych, czego przykładem było wystąpienie greckiej Syrizy, choć zabrakło jej odwagi w decydującym momencie by sprzeciwić się neoliberalnemu dyktatowi, mimo silnego mandatu od wyborców.

Trzeba też jasno powiedzieć, że w dzisiejszej liberalnej demokracji nie widać szans na znaczące zmniejszenie polaryzacji społeczeństwa: podział sceny politycznej w dłuższym horyzoncie czasowym na trzy niemalże równoważne siły wydaje się stosunkowo mało prawdopodobny. Możliwy scenariusz natomiast to przesunięcie się głównej osi sporu politycznego z przebiegającej pomiędzy (neo)liberalnym centrum a szowinistyczną prawicą w ten sposób, że centrum zostałoby zastąpione populizmem lewicowym jako głównym antagonistą; słabnące liberalne centrum pozostałoby jednak w grze. W efekcie mielibyśmy powrót, choć w wersji populistycznej, do naturalnego politycznego sporu na linii prawica-lewica, który słabnący dzisiaj konsensus liberalny był do niedawna w stanie skutecznie neutralizować czy zamazywać. Siła takiego przeciwnika jak i cała konfiguracja sceny politycznej gwarantowałyby dodatkowo, że posunięcia zmierzające do przekreślenia pluralizmu liberalnej demokracji spotkałyby się ze zdecydowanym odporem.

Oczywiście w Polsce, kraju pretendującym do bycia częścią Zachodu, przez który nie przetoczyła się jednak jeszcze rewolucja kulturowa, możliwy jest też inny scenariusz, dający dodatkowo większe nadzieje na sukces: wystąpienie populizmu progresywnego – szerszego niż populizm stricte lewicowy. To szowinistyczne ekscesy prawicy nakazują tę szansę wykorzystać: „kto sieje wiatr, zbiera burzę”. Front solidarności mógłby objąć znacznie szerszą gamę żądań – w sytuacji gdy wykluczanych jest tak wiele grup domagających się emancypacji, w tym najliczniejsza możliwa, czyli kobiety żądające prawa decydowania o własnym losie. Jednak kluczowym dla tego progresywnego populizmu jest jego konieczny lewicowy komponent, który pozwoliłby odebrać prawicy wspomnianą już figurę retoryczną „zwykłego człowieka”. By być w takim działaniu wiarygodnym trzeba by mieć odwagę na zdecydowane wyjście poza paradygmat neoliberalny. Także przy rozwiązywaniu palących i niezwykle trudnych problemów ekologicznych, takich jak kwestia globalnego ocieplenia.

Skutkiem przerzucania ciężarów z tym związanych na zwykłego zjadacza chleba, jak próbują to dzisiaj zrobić przedstawiciele „trzeciej drogi” we Francji, będzie dalszy wzrost znaczenia i sukcesy wyborcze populizmu. Czy beneficjentem musi być jednak jego prawicowa odmiana? Warto zwrócić uwagę, że tam gdzie doszedł on do władzy, swymi działaniami często oddala się od rozwiązania problemu zmiany klimatu, względnie wręcz zaprzecza istnieniu problemu: rada Trumpa dla Macrona to wycofanie się z Porozumienia paryskiego („trwanie przy nim źle się dla Paryża skończy”) i zwrot ludziom kosztów z nim związanych w postaci obniżenia podatków; natomiast w Polsce, obok szumu wokół budowy polskiego samochodu elektrycznego, na razie faktyczną odpowiedzią jest np. budowa nowego bloku energetycznego opalanego węglem kamiennym w Elektrowni Ostrołęka, czyli na terenie Zielonych Płuc Polski, plus apel ministra rządu o znalezienie miejsc na nowe kopalnie węgla. Tymczasem zwykły zjadacz chleba ma płuca, które będą musiały wdychać gęstniejący rakotwórczy smog, jeśli nic się z tym problemem nie zrobi – i tylko jedno życie. Dlaczego jednak to on ma ponosić gros kosztów z tym związanych? Otóż nie poniesie, bo odda swój głos na prawicę, która problemowi zaprzecza lub go bagatelizuje. Chyba że progresywny populizm włączy żądania i postulaty dotyczące klimatu w swój łańcuch solidarności w sposób wiarygodny, tzn. uczyni swoimi tylko takie, które proponują rozwiązania odrzucające paradygmat neoliberalny.

Swoją drogą ciekawe co zrobi teraz Macron, do niedawna ogłaszany przez część mediów wręcz nieformalnym przywódcą Europy i wydawać by się mogło do tej roli otwarcie pretendujący: wycofał się już z podwyżek podatku paliwowego, ale za radą Trumpa by wycofać się z Porozumienia paryskiego pójść nie może – w końcu porozumienie zawarto w Paryżu! Czy zdecyduje się przekroczyć neoliberalny horyzont (znamienne, że podwyżka podatku paliwowego w tle miała jednoczesne obniżenie podatku od wielkich fortun) i spróbuje wypracować strategię klimatyczną, która byłaby akceptowalna dla elektoratu? Niewątpliwie swoją arogancją radykalnie zredukował szanse na sukces w sprawie, która jest jednocześnie ważka i niezwykle trudna.

Monday, November 26, 2018

Pora na progresywny populizm

„Policzmy się! Zbierzmy nasze sprawy, które nigdy nie zostały wysłuchane przez polityków. Niech nasze marzenia dodadzą nam skrzydeł, by wprowadzić realne zmiany.”… „Rząd Prawa i Sprawiedliwości, zamiast zajmować się poprawianiem warunków naszego życia, chciałby poprawiać nas samych, bez wcześniejszego poprawienia siebie samego. Mówi nam, co jest moralne albo patriotyczne. Dzieli nas na lepszych i gorszych. Pogłębia nierówności, okazuje pogardę przeciwnikom, odgradza się od Polaków barierkami i zastępami policji.” (Robert Biedroń, Nowy rozdział)

xxx 

W krajach liberalnej demokracji populistyczny styl uprawiania polityki odgrywa coraz większą rolę. Broniący status quo dyskurs instytucjonalny, oparty w znacznej mierze o konsensus zbudowany wokół kanonów neoliberalizmu, przedstawia to jako zagrożenie dla systemu i jego porządku wartości, jednak broniąc się sam przesuwa się w stronę akomodacji części wysuwanych żądań. Ta obrona z pozycji centrystycznych może jednak nie wystarczyć. Bieżąca erupcja dialektycznego napięcia leżącego u podłoża systemu, charakteryzująca się m.in. głęboką polaryzacją społeczną, niesie jednak – obok niewątpliwych zagrożeń, w takich krajach jak Polska choćby regresu w kwestii emancypacji pewnych grup społecznych – również szanse przyspieszenia zmian na lepsze. Paradoksalnie, w kategoriach szansy można mówić przede wszystkim w odniesieniu do krajów, które ciągną się w peletonie rewolucji kulturowej Zachodu, jak Polska właśnie. To właśnie tam populistyczna polityka może jeszcze przynieść efekty odwrotne do oczekiwań tych, którzy ją zapoczątkowali. Przypominają się słowa Jarosława Kaczyńskiego z pierwszej połowy lat 1990. o działaniach ZChN-u jako prostej drodze do dechrystianizacji Polski; dzisiejszym ZChN-em jest oczywiście sam PIS. Tę szansę można i należy wykorzystać. W tym celu, by nie być skazanym na hegemonię populizmu nacjonalistycznego, należy odpowiedzieć własnym, progresywnym populizmem. Analizując tę sytuację, czy też podejmując działanie, warto posłużyć się teorią politycznej hegemonii i wizją populizmu Ernesto Laclau’a, teoretyka populizmu (i zwolennika jego lewicowej wersji), z którego myśli niniejszy esej korzysta. Większość specyficznych pojęć użytych w tym eseju pochodzi od niego, część z nich pośrednio od psychoanalityka Jacques’a Lacana.

Dyskurs liberalno-demokratyczny vs prawicowy populizm 

Konsensus liberalno-demokratyczny, czyli współczesny konsensus instytucjonalny zachodniej cywilizacji znakomicie charakteryzują słowa byłego premiera Wielkiej Brytanii, Tony Blaira: „nie ma polityki lewicowej czy prawicowej, jest tylko polityka dobra i zła”, a także polski slogan o „ciepłej wodzie w kranie”. Któż mógłby być przeciwny duchowi tych stwierdzeń? A jednak w momencie kryzysu to nie wystarcza, wtedy też pojawia się szansa dla populistów. Tak właśnie stało się w świecie w konsekwencji kryzysu finansowego lat 2007-2008, a w Europie, w tym w Polsce, dodatkowo po kryzysie migracyjnym 2015 roku (migrację na potrzeby swojej propagandy i tworzenia własnego ruchu stale wykorzystuje także Donald Trump). Świadectwem załamywania się wiążącego się z tym konsensusem dyskursu jest np. ciąg wydarzeń z ostatniej kampanii prezydenckiej w USA: rozpaczliwa obrona liberalnego establishmentu Partii Demokratycznej przed możliwością przeciwstawienia prawicowemu populizmowi Trumpa lewicowego populizmu Bernie Sandersa – który miałby realną szansę pokonać Trumpa w wyborach!, słowa Hilary Clinton o zwolennikach Trumpa jako „godnych pożałowania” (a także gdy owi deplorables w charakterystycznym stylu populizmu domagali się na spotkaniach wyborczych ze swym kandydatem Trumpem by „zamknąć ją [tj. Clinton] w pudle”). Można do tego dodać wywiady Clinton z jesieni 2018, w których dzieli się ona otwarcie swym niezrozumieniem tego, co się dzieje…

Konsensus liberalno-demokratyczny załamuje się na naszych oczach, w miejsce koncyliacyjnej centrowej polityki mamy najgłębszą polaryzację społeczną w historii, dzielącą społeczeństwa niemalże na pół. Charakteryzujący go pluralizm formalnie równoprawnych żądań czy postulatów, interesów i praw zawęża się, przy stale się pogłębiającej, niemalże symetrycznej polaryzacji postaw społecznych, do dwubiegunowości dyskursów: instytucjonalnego, broniącego status quo, o hierarchizującym, gradualistyczno-transformistycznym podejściu, posługującego się logiką różnicowania – tożsamości, interesów, roszczeń, itp. – by w imię stabilności systemu stopniowo je akomodować (często tylko przedstawiać swe działania jako akomodację), część z nich – rozbiwszy swym działaniem możliwość naturalnej solidarności – de facto wypychając poza margines widzialności czy wrażliwości społecznej; oraz populistycznego, o zacięciu radykalnym jeśli nie rewolucyjnym, dla zdobycia władzy posługującego się retoryką totalnej krytyki rzeczywistości społecznej (po odpowiednim retuszu, wykorzystując sterowaną projekcję psychologiczną, także dla jej podtrzymania), często w oderwaniu od stanu faktycznego (np. „Polska w ruinie”), tworzącego nieprzekraczalną barierę antagonizmu wobec wroga (najważniejsza figura wroga to „elity”), konstruującego „łańcuch ekwiwalencji” różnorodnych wysuwanych żądań i, w celu ich jednoczenia, posługującego się nośnym, uniwersalnym symbolem, najczęściej żądaniem będącym jakimś utopijnym ideałem (zwanym „pustym znaczącym”), takim jak wolność, sprawiedliwość czy solidarność; względnie nazwisko charyzmatycznego lidera (Perron, perronizm) je uosabiające. Mimo że w konkretnej sytuacji danego populistycznego ruchu każde z tych żądań-ideałów zawiera pewne minimum treści partykularnych, wiążących się z kontekstem działania ruchu, dominuje nad nimi uniwersalizm jego przesłania: („pusta”) forma przeważa nad treścią. Stąd też jego hegemonia nad innymi żądaniami-ogniwami łańcucha ekwiwalencji, których partykularyzm stale walczy o lepsze z uniwersalizmem, będącym nieuniknionym i pożądanym rezultatem ich udziału w tymże populistycznym łańcuchu i jego walce ze status quo.

W dyskursie populistycznym nie wszystkie żądania i swobody są uznawane za równoprawne, gdyż zgoda na ich równoważność formalną oznaczałby w praktyce promowanie praw silniejszych grup w społeczeństwie – elit – i w konsekwencji niemożność realizacji żądań i praw słabszych grup. W przeciwieństwie do – formalnie – inkluzywnego dyskursu instytucjonalnego (jeśli weźmie się pod uwagę pełny zwyczajowy cykl wyborczy liberalnej demokracji), „równościowy” dyskurs populistyczny wyklucza: postulaty „elit” są wyłączone z jego alternatywnego „łańcucha równoważności” żądań. To te żądania, ów równoprawny łańcuch żądań, które domagają się natychmiastowej realizacji z chwilą dojścia do władzy, tworzą populistyczny „lud”. „Elita” to wróg takiego „ludu”, to siła antagonistyczna.

Zgodnie z podejściem Ernesto Laclau, grupę społeczną konstytuują jej żądania, to one ją określają, a „lud” powstaje wskutek równoprawnego traktowania – uznania za własne przez wszystkie tworzące go grupy – pełnego „łańcucha” takich antyelitarnych żądań, możliwego dzięki jego symbolizacji w „pustym znaczącym”. Równość osiąga wtedy wymiar solidarności, politycznej wspólnoty. Ta populistyczna demokracja podkreśla też inny niezbędny aspekt faktycznej równości: sprawczość, dotąd tylko formalnie dostępną, lub tylko obiecywaną „równym” przez „równiejszych”. Dlatego kluczowa staje się pozycja lidera ruchu, który ma zapewnić, że po zdobyciu władzy sprawczość potencjalna – wizja lub wręcz mit własnej sprawczości – bezzwłocznie przekształci się w faktyczną. Stąd walka z „impossybilizmem prawnym”, kult rozwiązań więcej mających wspólnego ze stanem wyjątkowym niż z poszanowaniem prawa i Konstytucji, stąd też inspiracja – w tym najprawdopodobniej prezesa PIS-u – myślą teoretyka tego typu rozwiązań, Carla Schmitta. Ba, konsolidując ruch i dopełniając jego tożsamość, populistyczny lider dorzuci wtedy jeszcze nowe, radykalne żądania, które lud natychmiast uzna za własne „od zawsze” (vide „reforma” wymiaru sprawiedliwości w Polsce, która dodatkowo ma uczynić „sprawczość” realną). Konsolidację zapewnia wściekłość strony przeciwnej i pogłębiona w efekcie polaryzacja społeczna. Afektywnie wzmocnione zostaje także przekonania, że elity są silne i walka z nimi nigdy się nie kończy, trzeba się z nimi bić bez ustanku, nie osiadać na laurach nawet po zdobyciu władzy (por. „zaostrzanie się walki klasowej” po zdobyciu władzy przez komunistów).

Tymczasem w stabilnym dyskursie liberalno-demokratycznym nie ma takiego ładunku emocjonalnego: rzekoma równoprawność żądań, formułowanych zresztą w ramach systemu raczej jako wyzwania, którym należy sprostać, bądź jako jego zadania, niedookreślonych jeśli chodzi o horyzont czasowy ich realizacji, jest de facto ich pragmatyczną hierarchizacją, biorącą pod uwagę przede wszystkim wymóg stabilności systemu, a wyniki wyborów w ramach trwającego systemowego konsensusu pozwalają co najwyżej na ich cykliczne uporządkowane przeszeregowanie. Ale poczucie sprawczości zanika, a tak długo jak jest dobrze – także jej potrzeba, zatomizowani uczestnicy systemu, postrzegający siebie raczej jako indywidualni członkowie zróżnicowanego społeczeństwa niż jako członkowie wspólnoty, przestają być politycznie zaangażowani, ograniczając się do uczestnictwa w wyborach, jeśli w ogóle.

Jest jednak jeszcze jeden, również konstytutywny, aspekt całej populistycznej układanki: konstrukcja „bariery społecznej heterogeniczności”, która oddziela „lud” od elementów całkowicie wykluczonych, które nie mają żadnych praw, są swego rodzaju „anus mundi” w tym dyskursie. Historycznie to np. Marksowski lumpenproletariat, którego prawdziwy proletariat musiał całkowicie wykluczyć zanim przystąpił do walki z burżuazją. Kto odgrywa tę rolę we współczesnym rodzimym dyskursie populistycznym? To oczywiście uchodźcy, którzy okazują się (by nawiązać do słów prezesa PIS) „pasożytami”, i to w dwojakim przynajmniej sensie tego słowa, a których w Polsce praktycznie w ogóle nie ma, lub raczej nie dostrzega się – na potrzeby populistycznego dyskursu – tych którzy są, gdyż mogłoby to zadać kłam populistycznej retoryce. (Że taka narracja jest fikcją dowodzi np. obecność w Polsce nawet znienawidzonych uchodźców muzułmańskich, choćby ok. 80.000 tysięcy Czeczenów [i nie stwarzają oni praktycznie żadnych problemów], która pozwala populistom rządzącym Polską utrzymywać fikcję czystości postulatów, czyli rzekomego pełnego wykluczenia.) Tą kartą gra się przeciwko „elitom”, które mają zupełnie nie liczyć się ze „zwykłymi Polakami” (lub po prostu z „Polakami”, gdy dyskurs populistyczny w naturalny dla siebie sposób nabiera tonów uniwersalistycznych). Oczywiście na obrzeżach rodzimego populizmu musi nieuniknienie pojawić się także tradycyjny „czarny lud”, przede wszystkim Żydzi (dzisiaj najczęściej poprzez mianowanie na „Żyda”), choć ostatnio także „Niemcy” i ich poplecznicy.

W polskich warunkach kulturowych solidarność grupowa „równych” nie może ponadto objąć żądań, a więc i grup je wysuwających, które „stoją w sprzeczności” z tym co uznają oni za polską tradycję chrześcijańską: osób homoseksualnych domagających się równouprawnienia (a często wręcz jako takich), czy praw reprodukcyjnych kobiet. Część z tych żądań/grup bywa nawet klasyfikowana w ten sam sposób, jako „wykluczone”, co posiadające pełną sankcję populistyczną w tej mierze „pasożyty”, ale zdarza się to przede wszystkim na obrzeżach „ludu”, tam gdzie elementy ledwie tolerowalne w ramach dyskursu liberalno-demokratycznego – jak faszyzujący nacjonaliści – dopuszczane są do populistycznego łańcucha równoprawności. Lista wykluczonych zawsze może się zresztą dla populistycznego ludu poszerzyć – ku pełniejszej jego konsolidacji jako wspólnoty. Jak dowodzi Maciej Gdula w publikacji Dobra zmiana w Miastku i w książce Nowy Autorytaryzm na podstawie badań swego zespołu w „Miastku” (Sochaczewie), dla części pisowskiego ludu takimi wykluczonymi są także ci, których postrzegają oni jako współczesny rodzimy lumpenproletariat (to miejscowa „patologia” społeczna). Marks niewątpliwie byłby dumny, natomiast „lud”, obok resentymentu czy nienawiści wobec „elit”, może pofolgować wtedy także uczuciu pogardy (w czym niczym nie różni się od wielu wyznawców liberalizmu „równych szans”). To zdecydowanie bardziej satysfakcjonujące niż strach wobec uchodźczych „pasożytów” (choć skuteczność epatowania strachem jest nie do przecenienia, czego dowodem było przeciągnięcie na swą stronę wielu liberalnych wyborców przez PIS w czasie ostatnich wyborów parlamentarnych). Nota bene, w chwili obecnej uchodźców w tym modelu nie ma nawet jak formalnie włączyć w pełnoprawny całościowy polski dyskurs społeczny, gdyż nie mają w ogóle dostępu do przestrzeni społecznej reprezentacji, nie mówiąc już o możliwości samodzielnego formułowania swych żądań: są poza najbardziej radykalną „barierą społecznej heterogeniczności”, jako uchodźcze „pasożyty” podlegają całkowitemu dyskursywnemu wykluczeniu.

Podsumowując: populizm klasyczny, a prawicowy takim jest, zamknięty jest w dwóch horyzontach: od spodu jego granicę wyznacza bariera społecznego wykluczenia (w Polsce to uchodźcze „pasożyty”, dla części także „Żydzi”, dla innych „patologia” społeczna, itp.), górna granica to z kolei front walki z wrogiem reprezentującym zagrożenia dla „ludu” (ale de facto definiującym à rebours jego tożsamość), dla jego „dobrze rozumianego interesu”, czy też nieakceptowalne dla niego wartości czy poglądy, w tym np. sprzyjanie „wykluczonym” (rodzimy wróg to „elity”, „zdrajcy”, „złogi komunistyczne”, „kasta sądownicza”, feministki, „lewactwo”, LGBT, itp.). „Lud” jest solidarny tylko z sobą samym (o ile można to nazwać solidarnością, a nie jakimś „demokratycznym egoizmem”), a nad czystością tej postawy czuwa populistyczny przywódca, uosabiający tę czystość i determinację w walce (w Polsce: prezes PIS i jego otoczenie).

Kto sieje wiatr, zbiera burzę 

Paradoksalnie, to aktualnie dominujący w Polsce prawicowy populizm, a właściwie jego objawiona słabość, może przyczynić się do wyprowadzenia nas z kryzysu rodzimej liberalnej demokracji: nie był (nie jest) on w stanie przełamać na swoją korzyść, charakteryzującego się pogłębiającą się polaryzacją i podziałem społeczeństwa przez sam środek, systemowego impasu – nastąpiło właściwie tylko destabilizujące społecznie polityczne przegrupowanie wewnątrz systemu. Tym niemniej z punktu widzenia treści dyskursu politycznego wahadło polityczne zostało przez ten populizm wychylone daleko w prawo, a rozchwiane społeczne emocje – w dobie triumfu indywidualistycznego ekspresywizmu, manifestującego się m.in. niemalże statystycznym rozkładem tożsamości politycznych – stawiają pod znakiem zapytania możliwość automatycznego powrotu do stanu równowagi, czy choćby kontroli jego ruchu. Zanim może być lepiej, będzie – jest – gorzej.

Potwierdza się, że na współczesnym Zachodzie, nieprzezwyciężalnie już pluralistycznym, prawicowy nacjonalistyczny populizm ma wbudowane nieprzekraczalne ograniczenie jeśli chodzi o budowanie łańcucha ekwiwalencji, ze względu na konstytutywne dla niego wykluczanie znacznych segmentów społeczeństwa. To ostatnie wywołuje dodatkowo reakcję wśród jego przeciwników: nie tylko liberałowie zostają wyrwani z „pluralistycznej”, centrowej drzemki, z naturalnego dla nich stanu zatomizowania, także rozproszeni dotąd progresywiści zostają pobudzeni do walki o hegemonię w dyskursie politycznym oraz do budowy własnego łańcucha ekwiwalencji, spajanego bardziej uniwersalnymi symbolami i rodzącą się solidarnością. Jest jednak pewna analogia do działań przeciwnika, w efekcie jasno ukazując punkt wyjścia populistycznej polityki o dowolnym odcieniu i mechanizm konstytuowania się populistycznego „ludu”: druga, otwarta, progresywna strona – jeśli chce stać się „ludem” – siłą rzeczy musi rozpocząć od tego samego, od określenia własnych reguł wykluczania i tworzenia własnej „bariery heterogeniczności”: faszyści, nacjonaliści i wszelkiej maści szowiniści są bezwzględnie wykluczeni. W toczonej walce politycznej będzie to swego rodzaju kordon sanitarny wokół elementów szowinistycznych, podkreślający też zagrożenia z nimi związane dla możliwości realizacji żądań z własnego szeregu równoprawności. Zagrożenia będą oczywiście faktyczne, ale ich ustawiczne podkreślanie – jak w każdym populistycznym ruchu – miałoby służyć także pełnemu samookreśleniu się i konsolidacji własnego „ludu”. Podobną rolę może ogrywać zresztą ciągłe podkreślanie zniewag doznawanych ze strony „wroga” – w specyficznej polskiej sytuacji to np. pedały, zwyrodnialcy, lewactwo, wścieklica feministyczna, itp. (uwypuklanie doznawanej pogardy wydaje się też być preferowaną metodą PIS-u, choć oczywiście repertuar cierpianych „zniewag” jest zupełnie odmienny).

Jednak progresywny łańcuch ekwiwalencji będzie miał relatywnie większy potencjał wzrostowy w zestawieniu z szowinistycznym o tyle, o ile szeroko pojmowana solidarność będzie jego właściwym spoiwem, a własne stosowanie, tak kluczowej dla drugiej strony, zasady wykluczania będzie przedstawiane jako swego rodzaju „Popperowska” niemożność tolerowania nietolerancji (nawet jeśli element afektywny będzie dominujący w tym działaniu). W polskich realiach szansa na szerszy, progresywny populizm, włączający żądania wykluczane, spoza takiej czy innej „bariery heterogeniczności” populizmu nacjonalistycznego, we własny szereg równoprawności, wynika w znacznej mierze z faktu, że w Polsce nie miała jeszcze miejsca rewolucja kulturowa: nacjonaliści wykluczają nie tylko obcych rasowo („pasożyty”, w więcej niż jednym sensie tego słowa), lecz także „pedałów”, „sodomitów”, „wściekłe feministki”, „genderystki”, „ekoterrorystów”, itp. Tam gdzie już się ona przetoczyła, na szeroko rozumianym Zachodzie, nie odważają się tego robić, byłoby to bowiem przeciwskuteczne.

Co równie istotne jeśli wręcz nie ważniejsze, taki progresywny populizm zdolny będzie powalczyć o hegemonię polityczną poprzez przechwycenie części żądań dotąd będących ogniwami prawicowego łańcucha równoważności i włączenie ich do własnego. Dotyczy to przede wszystkim żądań wiążących się z obroną interesów „szarego człowieka”, takich jak sprawiedliwość czy solidarność: w przestrzeni symbolicznej dyskursu politycznego trzeba uczynić je potencjalnie możliwymi do przechwycenia „płynnymi znaczącymi”, by użyć terminologii Laclau’a. W dzisiejszej polskiej rzeczywistości rządzący prawicowi populiści aż się o to proszą: nie dość że sprawiedliwość czy solidarność w sposób oczywisty nie dotyczą wykluczonych, są tylko dla swoich, dla swojego „ludu”, to jeszcze – straciwszy „populistycznego nosa” – rządzący bez ogródek komunikują, że chcą stworzyć własne elity (premier „bankster” jest tu aż nadto symboliczny). W ten sposób przesuwają się na pozycje bliskie dyskursowi instytucjonalnemu: ich elity mają wypełnić nową treścią odtworzoną formę hierarchiczności systemu i stratyfikacji społecznej. Coraz śmielsze działania tego typu to już nie klientyzm w stosunku do swej populistycznej bazy (wykreowane „elity” to nieuniknienie tylko ich mała część), to także gorzej niż nepotyzm. Mafijna solidarność nowych elit przejmujących na różne sposoby państwowe apanaże i samo państwo, a także próbujących tego samego w stosunku do sektora prywatnego – na modłę węgierską czy nawet rosyjską (vide rodząca się afera wokół KNF) – nie ma nic wspólnego z solidarnością ze „zwykłym człowiekiem”, ani tym bardziej z solidarnością uniwersalną. Wszystko to powinno być wykorzystane przez progresywny populizm – należy ostro powalczyć o przejęcie od prawicowców wspomnianych i im pokrewnych „płynnych znaczących” – uniwersalnych ideałów/żądań (a także takich figur retorycznych jak „zwykły człowiek”), nad którymi z powodu swoich działań rządzący utracili hegemoniczną kontrolę w toczącym się dyskursie politycznym; tych samych przy pomocy których odnieśli oni sukces wyborczy i którymi dalej się posługują, choć coraz mniej wiarygodnie: stosowana afektywna nacjonalistyczna retoryka, w rodzaju „wstawania z kolan”, w obliczu stale popełnianych błędów (np. ustawa o IPN) staje się coraz bardziej śmieszna, a polityka zagraniczna dalej będąca niemalże wyłączną funkcją polityki wewnętrznej – tragiczna, przy tym w konsekwencji prowadząca do podważenia interesów „zwykłego człowieka”.

Wszystkie te zjawiska mogą dać progresywnemu populizmowi możliwość wychylenia wahadła politycznego w lewo – dać mu zdolność osiągnięcia przynajmniej czasowej hegemonii politycznej nad populizmem szowinistycznym, ale także przeważyć nad kunktatorskim liberalno-demokratycznym dyskursem instytucjonalnym, pozornie zawsze gotowym otworzyć perspektywę spełnienia żądań i postulatów w przyszłości, zgodnie z przypisaną im hierarchią ważności, „gdy tylko będzie to możliwe”. Także dać mu – i nam wszystkim! – szansę na przełamanie wyniszczającej dychotomii sceny politycznej. Dychotomii otwarcie pożądanej przez prezesa PIS-u, mimo że także on coraz bardziej musi sobie zdawać sprawę z tego, że trwała dychotomia w warunkach polskich – inaczej niż np. na Węgrzech – to de facto stale pogłębiająca się, coraz bardziej emocjonalna i niszcząca tkankę społeczną, polaryzacja społeczeństwa niemalże dokładnie przez jego środek. Potencjalny problem progresywnego populizmu jest inny: naturalna dla niego skłonność do tworzenia długich – z tendencją do nieskończenie długich – łańcuchów ekwiwalencji, zbyt długich by jego tożsamość nie ulegała rozmyciu a skuteczność osłabieniu. Czy może on ten problem marzenia o uniwersalności rozwiązać z korzyścią dla siebie?

Od progresywnego populizmu ku uniwersalistycznej solidarności 

Dla tych rozważań kluczowa jest pozycja przywódcy populistycznego ruchu (zawsze istnieje przy tym niebezpieczeństwo, że może się on okazać lub stać się bezwzględnym demagogiem): musi kanalizować napięcia, które populistyczną „równościową” płaszczyznę mogą rozsadzić. Wiążą się one z rolą Heglowskiego „uznania”, które jest jednym z motorów żądań równościowych. To szczególnie przywódca „politycznego ludu” opartego o szeroki, uniwersalizujący łańcuch ekwiwalencji musi sobie radzić z faktem, że równość w sferze uznania przez Drugiego jest bardzo czułym konstruktem psychologicznym i społecznym. W dzisiejszym świecie zdominowanym przez mechanizmy podejrzeń – by sparafrazować Paula Ricoeura – „uznanie”, czy ludzka godność, stale domaga się aktywnej afirmacji, i to nie tylko ze strony tych, których podejrzewa się o ukrywanie rzekomo faktycznie nimi powodującej pogardy. To domaganie się skierowane jest także w stronę tych, którzy kierując się swoją (negatywną) wolnością okazują nie nienawiść czy pogardę, ale – obojętność.

W perspektywie dialektycznej kluczowym dla stworzenia wspólnoty spoiwem pojemnego łańcucha ekwiwalencji, zarówno na płaszczyźnie politycznej jak i kulturowej, jest trzeci element triady ze sztandarów Rewolucji Francuskiej – braterstwo, w warunkach polskich w naturalny sposób zastępowalne nośnym ideałem solidarności. Tylko przy pomocy afektywnej internalizacji tego ideału może być zniesione napięcie czy sprzeczność między dwoma pierwszymi elementami triady – wolnością (od początku ery nowoczesności stopniowo rozumianą coraz bardziej „negatywnie”, de facto wolności od strachu i zobowiązań wobec wspólnoty) i równością (będącą podstawą populizmu, ale także wszelkiego rodzaju resentymentów, oraz narzucającą dzisiaj np. także unifikację pragnień materialnych).

Kogo dotyczy wolność czy równość? Powraca tutaj kwestia napięcia pomiędzy podejściem uniwersalistycznym i partykularystycznym. W erze nowoczesności ani ideał wolności, ani ideał równości w praktyce nie stawał się od razu zasadą uniwersalną, jednakże w tę stronę nieuniknienie zmierzał. Podobnie rzecz się miała ze społeczeństwami fundowanymi na podłożu jakiejś ich syntezy. W tej sytuacji każde cofanie się pochodu ku uniwersalności jest i będzie regresem, który można i powinno się wykorzystać w walce politycznej – budując dłuższy, bardziej pojemny łańcuch ekwiwalencji, mimo wiążących się z tym zagrożeń. Wzmocniony spoiwem uniwersalnej solidarności, w danej sytuacji – z żądaniami grup zwalczanych przez pseudo-solidarnościowy, wykluczający populizm szowinistyczny, i pomijanych bądź lekceważonych przez dyskurs liberalny, umożliwiającej tym grupom równoprawną partycypację w procesie politycznym, może wtedy powstać solidarny „lud” uosabiający solidarną wspólnotę polityczną.

Ale czy „lud” o otwartej formule, powstający przez konsekwentne poszerzanie swej bazy – zamiast wykluczania i nadrzędności wyznaczania frontów walki – będzie jeszcze ludem populistycznym? Skoro co do zasady, ale i w praktyce, ma – musi – być otwarty na wszystkich, którzy nie będą z nim walczyć, którzy sami nie wykluczają innych? Który, wyznaczając horyzont swego działania, będzie gotowy włączyć w swój łańcuch równoważności wszystkie żądania współmierne z zasadą solidarności społecznej? Którym to nadrzędnym zasadom będą towarzyszyć równie ważne otwartość i tolerancja? Czy jest to możliwe? Czy nie ma sprzeczności w takim podejściu? Czy nie jawi się tutaj jako przemożna i nadrzędna zasada pojednania za wszelką cenę, de facto sprzeczna z wizją, a przede wszystkim z praktyką, populizmu w jakiejkolwiek postaci, natomiast do złudzenia zbieżna z iluzją dyskursu liberalno-demokratycznego?

To tylko iluzja, a skoro tak, to wystarczy jej nie propagować i w praktyce po prostu kierować się osiąganiem wyznaczonych celów. Można bowiem być pewnym, że walka – to niezbędne paliwo populizmu – będzie trwała, co pozwoli takiemu „ludowi” także w praktyce zachować populistyczny charakter: oponenci takiego podejścia, wrodzy wobec jego idei – choćby wszelakiej maści nacjonaliści czy nawet tradycjonaliści motywowani ich rozumieniem chrześcijaństwa – wystąpią do boju, ułatwiając mu konsolidację i kształtując czy dookreślając jego tożsamość. Będziemy mieli do czynienia z walką o hegemonię wizji pojednania/ jedności nad wizją konfliktu, a także z walką o hegemoniczną pozycję w procesie ewentualnego pojednania/ przywracania jedności (druga strona też bowiem odwołuje się do tej figury stylistycznej, choć o zawężonym – do szanujących tradycję członków narodu – zakresie): „Nie musicie z nami walczyć, możecie się do nas – wszyscy – przyłączyć! Wprawdzie będziecie musieli wtedy zrezygnować z pewnych uprzedzeń, ale w imię solidarności międzyludzkiej, rzekomo dla was ważnej [vide choćby retoryka empatii stosowana przez prezesa], to mała cena, nieprawdaż? Przecież te uprzedzenia nie są godne solidarnego człowieka. A my nikogo nie wykluczamy tylko dlatego, że jest taki czy inny. Każdy człowiek ma swoją niezbywalną godność!” – to przykład możliwej „retoryki jedności”. Wizja uniwersalizacji solidarności w zestawieniu z partykularyzmem drugiej strony staje się niejako narzędziem w (nieuniknienie toczącej się) walce o włączenie we własny szereg równoważności jak największej liczby społecznych podmiotów i indywidualnych ludzi.

Znakomitym przykładem takiego podejścia, z którego warto być dumnym, była pierwsza „Solidarność”, ze swą otwartością na członków partii, których wielu znalazło się pośród jej lokalnych przywódców. Jej idea była tak płodna, że zainspirowała np. zwalczane mocno przez partię oficjalną tzw. struktury poziome w partii (przywódcy tych ostatnich byli w kierownictwie niektórych komisji zakładowych Związku, a w konsekwencji potem także wśród internowanych). To przykład populizmu przekraczającego samego siebie, w swym dążeniu ku uniwersalizacji populistycznego ludu – który to cel de facto musi pozostać nigdy nie dającym się osiągnąć horyzontem: kluczowa jest sama intencja i jej wydźwięk.

Pojemny łańcuch ekwiwalencji, wielka platforma równościowa, poza sloganem czy postacią przywódcy symbolizującymi cały ruch (w powyższym przykładzie tę rolę oczywiście wypełniała sama Solidarność i Lech Wałęsa) – owym „pustym znaczącym” Laclau’a, pretendującym do reprezentowania jego postulowanej i pożądanej, choć de facto niedającej się nigdy w pełni zrealizować, niemożliwej („pustej, brakującej”) uniwersalności – musi mieć także inne wymiary i podstawy: by ugruntować odwoływanie się ruchu do braterstwa czy solidarności jego „pusty znaczący” musi mieć afektywną moc; walcząc o hegemonię polityczną ruch musi walczyć o hegemonię kulturową, o hegemonię w sferze wartości. Przedstawiając wartości przeciwnika jako retrogresywnie zawężający partykularyzm i przeciwstawiając mu uniwersalistyczny horyzont swego systemu wartości musi edukować, że solidarność jest wartością samą w sobie, a nie tylko zabiegiem taktycznym.

Solidarność w praktyce: kilka istotnych wątków 

W demokratycznej walce politycznej to jednak liczby decydują o zwycięstwie, także w walce populizmów. Kto będzie miał tak rozumianą „rację polityczną”? Protagoniści uniwersalnie pojmowanych wolności, równości i braterstwa, otwartych na każdego kto się w tej wizji odnajdzie? Czy też ci, którzy zawężają te pojęcia do własnej, „prawdziwej” – po wykluczeniu obcych, zdrajców i elit – wspólnoty narodowej? Czy walka ta doprowadzi do wyłonienia się wspólnoty, względnie wspólnoty równoprawnych wspólnot, kierujących się duchem uniwersalizmu, a nie wsobnych, wzajemnie ze sobą walczących wspólnot nacjonalistycznych (historia uczy, że prędzej czy później tak zawsze się dzieje), tworzonych w oparciu o mechanizm konstruowania wroga, oraz wykluczania i odmawiania godności osobowej całym grupom ludzi? A może zwycięsko powróci wizja liberalnego społeczeństwa, zatomizowanego i dbającego przede wszystkim o własną prywatność, swobody i możliwość niepohamowanej konsumpcji, urzeczonego jakąś wizją postępu opartego o nieograniczony wzrost gospodarczy, który ma na to wszystko pozwolić potencjalnie wszystkim członkom społeczeństwa-konsumentom?

W społeczeństwie bazującym na (negatywnej) wolności, formalna jedność zorganizowanego w państwo społeczeństwa zatomizowanych jednostek jest często w stanie ukrywać podziały – poprzez ideologiczne konstrukcje najrozmaitszych praw człowieka, które formalnie przysługują każdemu, zamazując faktyczne podziały na równych i równiejszych na wielu płaszczyznach społecznego współżycia. Jeśli myśli się wspólnotowo, a więc w dzisiejszym świecie cywilizacji zachodniej wychodząc od ideału równości, to trzeba przyjąć, że formalna równość nie może dzielić. Jeśli mimo to dzieli, to należy to jasno pokazywać: w jednym dyskursie (starającym się to zresztą ukryć) będą to „równi” i „równiejsi”, w drugim „my” i „oni” (z czego ten jest akurat dumny). To jednak pseudo-równość, to inaczej nazwana zasada podziału. By tę zasadę unieważnić, równościowy i spajany solidarnością łańcuch ekwiwalencji musi przełamywać wszelkie bariery heterogeniczności, które ją konstytuują, także wszelkie bariery niewidzialności czy lekceważenia. Oparta o godność człowieka jedność rodzaju ludzkiego jest uniwersalna albo nie ma jej wcale.

W praktyce oznacza to solidarność z żądaniami wszystkich, których prawicowy populizm otwarcie wyklucza, grup tak różnorodnych jak te, które podnoszą kwestię równouprawnienia LGBT, praw reprodukcyjnych kobiet, czy państwa świeckiego, a także walczących z rasizmem wobec uchodźców mieszkających w Polsce. Punktem wyjścia w kontekście powyższych spraw jest odmowa osobom homoseksualnym praw przez cywilizację Zachodu uznawanych za podstawowe i należne każdemu, niezależnie od orientacji seksualnej, oraz pobłażanie tym, którzy łamią prawo poniżając ich czy dyskryminując; straszenie kobiet dalszym zaostrzeniem prawa związanego z usuwaniem ciąży oraz (zgoda na) pobudzanie klimatu „wzmożenia moralnego”, skutkującego w praktyce odmawianiem im prawa do decydowania o własnym losie w sytuacjach krańcowo drastycznych, gdy „wzmożeni” lekarze odmawiają legalnych aborcji, np. w przypadku ciężkich i nieodwracalnych wad płodu, a wielu innych, zastraszonych, tak prowadzi pacjentki w takich sytuacjach by na aborcję było za późno; opłacanie z budżetu państwa katechetów w szkołach oraz szeroki strumień pieniędzy płynący z tegoż budżetu do przedsięwzięć gospodarczych Tadeusza Rydzyka; nie mówiąc już o odmawianiu godności uchodźczym „pasożytom”. To także sprzeciw wobec obłudnej retoryki, posługującej się projekcją psychologiczną i próbującej zafałszować rzeczywistość faktycznego wykluczenia zwykłych ludzi, jak choćby niedawna skarga wicepremiera polskiego rządu, że to jego dotyka wykluczenie: swoimi działaniami on i jemu podobni sami wykluczają się z cywilizacji Zachodu.

To także solidarność z tymi, którzy troszczą się o kwestie związane z ekologią, zwanymi przez prawicowy populizm ekoterrorystami. Warto zauważyć, że wycinka puszczy białowieskiej i inne dewastujące środowisko naturalne działania to także przejaw prymatu neoliberalizmu, obok lekceważenia szerokiej opinii społecznej. Ponadto, w sytuacji gdy produkcja krajowego węgla spada, w rekordowych ilościach importuje się węgiel (z Rosji!), oraz buduje się nowy węglowy blok energetyczny, zamiast sensownie rozwijać ekologicznie przyjaźniejsze formy energetyki – w sytuacji gdy jakość polskiego powietrza jest tragiczna, wśród zdecydowanie najgorszych w Unii Europejskiej, skutkując znacznie wzrastającą śmiertelnością z tego powodu. Żądania ekologiczne muszą być włączone do progresywnego łańcucha ekwiwalencji!

Oznacza to oczywiście solidarność w kwestiach ekonomicznych z tymi, których dyskurs liberalny nie zauważa, którzy nie są zorganizowani, względnie nie są w stanie zorganizować się na tyle, by móc domagać się godnych warunków życia. W dzisiejszej rzeczywistości politycznej to np. zwykli zjadacze chleba, którzy liczyli na wywiązanie się z obietnicy dotyczącej podniesienia kwoty wolnej od podatku, kluczowej z punktu widzenia rozporządzalnego dochodu rodziny (a, zamiast zasady mającej uniwersalne zastosowanie, ze znacznym opóźnieniem dostali dziwaczną mieszaninę, która zdecydowanej większości z nich nie obejmuje). Nakazem cywilizacyjnej chwili staje się wypracowanie jakiejś formuły gwarantowanego dochodu podstawowego, począwszy od objęcia nim wszystkich, którzy z racji swego wieku nie mogą pracować, przysługującego więc np. wszystkim dzieciom, nie wyłączając pierwszego dziecka w danej rodzinie – co będzie też formą wsparcia dla ich rodziców i opiekunów. Po włączeniu do całości dochodów rodziny, ten przychód krańcowy mógłby być opodatkowany, oczywiście po wcześniejszej stosownej zmianie systemu podatkowego, w tym w kwestii kwoty wolnej od podatku, i rozliczany w ramach zeznania rocznego. Dzisiaj to ponadto solidarność z tymi, których populistyczny rząd oszukuje, np. z „frankowiczami”, których traktowanie, mimo – mocno spóźnionych – ostatnich zapowiedzi o ustawie w tej mierze, można widzieć jako kolejny przejaw akceptacji paradygmatu neoliberalnego przez polski prawicowy populizm. (Nie należy się jednak temu dziwić skoro premierem jest były prezes banku mocno zaangażowanego w te spekulacyjne kredyty – przedstawiciel własnej „elity” prawicowych populistów. Nota bene, dzisiaj to odsądzane przez nich od czci i wiary sądy jako jedyne zdają się dbać o interes tej grupy, która przecież mocno postawiła na PIS w wyborach.)

Bardzo istotne będzie włączenie do „łańcucha ekwiwalencji” żądań z dziedziny gospodarki, wiążących się z przeformułowaniem bądź wręcz odchodzeniem od aktualnie obowiązującego paradygmatu neoliberalnego w gospodarce, z promowaniem nowych rozwiązań. Takie żądania czy postulaty mogłyby nawiązywać do ideałów i działań pierwszej „Solidarności” takich jak „sieć przedsiębiorstw” (formalnie: Sieć Organizacji Zakładowych NSZZ „Solidarność”), a przede wszystkim wykorzystywać dzisiejsze doświadczenia konglomeratów czy kooperatyw podmiotów gospodarczych długofalowo i ściśle współpracujących ze sobą dla realizacji integracji produktowej. Można znaleźć w świecie przykłady skutecznej realizacji tej idei – to np. koreańskie czebole czy baskijski Mondragon, który zresztą idzie jeszcze dalej: obok sieciowej współpracy zrzeszonych przedsiębiorstw wciela także w życie ideę współwłasności pracowniczej. (Te pomysły formalnie nie wiążą się ze sobą, ale tworzą logiczną całość; w podobnym kierunku zmierzał zresztą odrzucony przez Sejm w 1981 r. projekt ustawy o przedsiębiorstwie społecznym, autorstwa Sieci.) Nie mogłoby być mowy o narzucaniu czegokolwiek, lecz o promowaniu tego typu rozwiązań przez stwarzanie stosownych ram formalno-prawnych i wspieranie ich przy pomocy preferencyjnych rozwiązań podatkowych. Pewne takie rozwiązania istnieją zresztą na papierze, ale nie są wcale wspierane, nie mówiąc już o promocji, przez państwo. Przykładem może być Międzynarodowy Standard Sprawozdawczości Finansowej nr 11, Wspólne Ustalenia Umowne, regulujący zasady „umowy wspólnie kontrolowanej” przez współdziałające podmioty gospodarcze, w tym w ramach sieci nie tworzących wspólnego przedsiębiorstwa. Należałoby zacząć od wydania stosownych rozporządzeń wykonawczych i od niezbędnego uzupełnienia kodeksu handlowego. To także na takich i podobnych działaniach polega skuteczne zarządzanie gospodarką państwa, tak powinna przejawiać się jego realistycznie pomyślana suwerenność gospodarcza: promowanie zrzeszania się krajowych podmiotów, w tym małych i średnich przedsiębiorstw, pozwalające im skutecznie walczyć z dyktatem systemu bankowego i quasi-monopoli w wielu dziedzinach gospodarki.

Z geopolitycznego i cywilizacyjnego punktu widzenia istotna jest także solidarność i współdziałanie w wymiarze europejskim: zamiast demonizować Unię Europejską, sprzeniewierzać się jej wartościom i łamać reguły, w swym dobrze pojętym interesie Polska powinna uczestniczyć w wypracowywaniu planów i działań zmierzających w kierunku osiągnięcia przez UE pozycji pełnoprawnego bieguna gospodarczego i obronnego w coraz bardziej wielobiegunowym świecie – tak jak Unia jest nim jeśli chodzi o kulturę czy cywilizację. Przyjąwszy taką postawę, będąc solidarnym i dalej korzystając z unijnej solidarności, można będzie korzystać z gwarancji bezpieczeństwa jakie takie uczestnictwo daje, a także działać np. w kierunku ukrócenia dominacji neoliberalizmu na szerszym obszarze, takim którego rozmiar i znaczenie czynią ewentualne przyjęcie odpowiednich reguł i praktyk znaczącymi.

Wizja oikoumene 

Warto powtórzyć raz jeszcze: mająca afektywnie inspirować wizja szerszej solidarności i wspólnoty, grawitujących w stronę horyzontu uniwersalności, to pragmatyczna odpowiedź na wykluczanie i pseudo-solidarność prawicowego populizmu w kraju gdzie nie odbyła się jeszcze rewolucja kulturowa: zakłada możliwość zbudowania tożsamości wspólnoty wokół dłuższego łańcucha ekwiwalencji niż wykluczający populizm prawicowy, powodowany konserwatyzmem i tradycjonalizmem w sferze moralności oraz niechęcią lub wręcz nienawiścią wobec obcych, dehumanizowanych przez prawicową retorykę; akceptującym za to większość kanonów neoliberalizmu. Realizacja tej wizji to także działanie w kierunku przekroczenia horyzontu dialektyki wolności (w praktyce wolności negatywnej, wolności „od”, w tym od zobowiązań wobec wspólnoty i odpowiedzialności za jej los, promowanej przez dyskurs liberalno-demokratyczny,) i równości (promowanej choćby przez rodzimych prawicowych populistów pod mianem „sprawiedliwości”, pełnej resentymentów i zawężonej tylko do popierających ich „swoich”), ku braterstwu, ideałowi dopełniającemu dwa poprzednie na sztandarach Rewolucji Francuskiej, a w warunkach polskich mającemu wspaniały, historycznie nośny odpowiednik, z którego wszyscy możemy być dumni: solidarność. Progresywny ruch populistyczny kierujący się taką wizją ma szanse dokonać tego w sposób uniwersalizujący, jeśli – także w imię skuteczności, by mieć perspektywę zwycięstwa – zdoła rozbudzić ku temu siłę ludzkiej nadziei.

Przeszkód jest wiele: w pochodzie nowoczesności wywalczone „swobody”, ukonstytuowane w uniwersalne prawa, z których faktycznie w pełni korzysta jednak tylko część społeczeństwa – ci najsilniejsi – stają się horyzontem równości dla wszystkich innych, którzy nadal o nie walczą: to wolność wyznacza horyzont równości, czyjeś swobody są impulsem dla naszych dążeń emancypacyjnych. Dialektyczne napięcie przejawia się również w tym, że „równiejsi” wcale nie muszą być z tego zadowoleni: nawet jeśli pominąć niezbywalną kwestię interesu ekonomicznego, potrzeba uznania przejawia się u wielu z nich z innego miejsca niż u słabszych członków społeczności – zamiast uznania równości osobowej godności, manifestują potrzebę uznania ich „naturalnej” wyższości, czy zdają sobie z tego sprawę czy nie.

Takie dialektyczne napięcie może znosić tylko solidarność uosobiona we wspólnocie. Praktyka radykalnej demokracji – poprzez mechanizm ekwiwalencji wielości wysuwanych żądań, uosobionych w wyrażającym wzajemną solidarność i nadającym tożsamość symbolu – powinna wyłaniać wspólnoty polityczne. W ten sposób partykularyzm społeczny wyłania uniwersalność: solidarność – braterstwo – jest uniwersalną wartością par excellence. Ku uniwersalnemu horyzontowi powinny też zmierzać polityczne łańcuchy ekwiwalencji – stając się coraz rozleglejszymi, bardziej pojemnymi i głębokimi, odzwierciedlając w ten sposób rozwój duchowy człowieka. I choć długo jeszcze, być może zawsze, solidarność będzie się przejawiać poprzez partykularne wspólnoty, należy jednak wierzyć, że przyjdzie czas gdy cały rodzaj ludzki stanie się uniwersalną braterską wspólnotą. Że wspólnota ludzkich wspólnot, wspólnota „królestw bożych”, ogarnie cały świat, całą oikoumene.

To różne wizje jedności pobudzają działania populistycznych polityków. Jeśli wypływają z autentycznej wizji dobra wspólnego, to siłą rzeczy ich wspólnym horyzontem może być tylko oikoumene, cały zamieszkały świat. W ostatecznym rozrachunku jedność może się zrealizować tylko jako pojednane uniwersum, nawet jeśli nieuniknienie będzie różnorodną wielością, tak na poziomie zbiorowym jak i indywidualnym. Konstytucja oikoumene, coś na kształt płynącego z głębi wczesnego chrześcijaństwa „kochaj i rób co chcesz”, będzie zapisana w jej sercu i odbita tęczą kolorów w sercach jej obywateli.

Warto być powodowanym taką wizją, mieć nadzieję na jej ziszczenie się. Może solidarność międzyludzka zdoła przekroczyć – a my z nią – antagonistyczną logikę: nie będzie potrzebować wspólnego wroga dla stworzenia wspólnoty, wykuwanej dotąd jednością w walce. Może też – choć na dłuższą metę może okazać się to jeszcze trudniejsze – będzie w stanie przetrwać (poza) realizację celów, wokół których się zrodziła. Może w oparciu o uniwersalną wartość solidarności i braterstwa zrodzi się wspólnota otwarta dla każdego: w swym transcendującym samą siebie ruchu, poprzez swą otwartość – uniwersalizująca; dzięki otwartości – uniwersalna w swym etycznym wymiarze.

W nawiązaniu do wstępu: podsumowanie praktyczne 

Wszystko powyższe to jednak odległa, ostatecznie prawdopodobnie nieziszczalna perspektywa, przynajmniej w pełni. Na razie radykalizacja demokracji wymaga odwagi i determinacji dla wykształcenia i wystąpienia progresywnego populizmu. Ma on szansę przełamać panującą dychotomię sceny politycznej, skutkującą dodatkowo straszliwym niszczeniem tkanki społecznej, de facto pożądaną przez wielu czołowych polityków, którzy z tym ostatnim zjawiskiem zupełnie się nie liczą. Dołączenie progresywnego dyskursu populistycznego do znaczących głosów tej sceny – obok przeżywającego kryzys dyskursu liberalno-demokratycznego i prawicowego, szowinistycznego dyskursu populistycznego, pozwoli wielu członkom społeczeństwa po raz pierwszy znajdować nie tylko odzwierciedlenie ich poglądów i wrażliwości czy obronę ich interesów, ale – co niezwykle istotne – odnajdować, czy może afektywnie kształtować, tożsamość pełnoprawnego członka wspólnoty politycznej.

Czy w momencie planowanego na luty 2019 roku oficjalnego wkroczenia na ogólnopolską scenę polityczną Robert Biedroń zdecyduje się klarownie uderzyć w progresywne populistyczne tony, czy raczej będzie wolał przedstawiać się jako zwolennik wprawdzie lewicowo-progresywnego ale bardziej uładzonego dyskursu liberalno-demokratycznego, tego w tym momencie nie wiadomo. W świetle niniejszej analizy nie ulega najmniejszej wątpliwości, że to pierwsze byłoby ze wszech miar pożądane. To drugie podejście nie daje perspektywy przełamania wspomnianej dychotomii, a jego szanse sukcesu także wydają się zdecydowanie mniejsze. Konieczna jest bowiem afektywna mobilizacja znacznych części potencjalnego progresywnego i lewicowego elektoratu, który na dzisiejszej scenie politycznej nie ma z kim się utożsamiać.

Przy założeniu, że programowa treść przekazu w obu wypadkach pozostałaby taka sama, w percepcji społecznej dla rozróżnienia między tymi podejściami liczyć się będzie przede wszystkim forma wystąpienia, w tym ewentualne użycie antagonistycznej retoryki. Forma populistyczna to jasne wskazanie głównego antagonisty, w kontraście do którego będą wyznaczane cele taktyczne, i w opozycji do którego w przeważającej mierze kształtować się będzie tożsamość ruchu. Jeśli chce się przełamać istniejącą dychotomię, to w konkretnej polskiej sytuacji trzeba będzie dokonać wyboru głównego antagonisty. Bez wątpienia powinien nim być prawicowy populizm, przede wszystkim dlatego, że to on dominuje dzisiejszą scenę polityczną w Polsce.

Jest oczywiście wiele dodatkowych czynników przemawiających za takim właśnie wyborem, cały niniejszy esej o tym de facto mówi. Warto uwypuklić tutaj dwa z nich: mobilizacja wykluczanych przez populizm prawicowy, oraz walka o przejęcie od niego symbolu „zwykłego człowieka” w kontekście walki z hegemonią paradygmatu neoliberalnego. Nie można się cofać czy myśleć trwożliwie, a wybór liberalnego centrum za głównego przeciwnika byłby tego czytelnym świadectwem, także dla elektoratu, który potencjalnie mógłby zostać przejęty z obu konkurencyjnych obozów politycznych. By mieć szansę na odniesienie sukcesu wyborczego trzeba mieć odwagę i walczyć o pełną pulę!

P.S. Dlaczego należy szanować Konstytucję

W samym sercu demokratycznej walki o hegemonię tkwi śmiertelne zagrożenie dla demokracji: trwała hegemonia jakiegokolwiek „politycznego ludu” prowadzi do totalitaryzmu, jeśli nie jest z nim równoznaczna. Jest ono tym większe, że wewnętrzna dynamika populistycznej polityki każe ku temu celowi dążyć, nawet jeśli towarzyszy temu oficjalne odżegnywanie się od takich zakusów. Wiąże się to z jej uniwersalizującym rozumieniem swej roli, z jej wizją wspólnoty jako całości uosobionej w „transcendentnej” jedności ludu.

Oczywistym jest, że dopiero realizacja wizji trwałości pozwoli hegemonowi stać się faktycznym suwerenem, podczas gdy wciąż trwająca demokratyczna walka polityczna, ciągłe rekonstytuowanie się politycznych wspólnot wokół różnych żądań i ośrodków, ukazuje że miejsce suwerena w demokracji jest puste (w przeciwieństwie np. do komunizmu, gdzie symbolicznym suwerenem jest „lud” uosobiony w klasie robotniczej, której głową jest partia; por. Claude Lefort, który porównawczo badał totalitaryzm i demokrację): w demokracji żaden hegemon – polityczny, kulturowy – nie jest suwerenem, dopóki może swą dominującą ale tymczasową pozycję utracić, zgodnie z jej regułami, na rzecz inaczej ukonstytuowanego politycznego „ludu”.

Ewidentnie groźne jest jeśli wspólnota aktualnie posiadająca hegemonistyczną pozycję prowadzona jest przez bezwzględnego demagoga. By minimalizować zagrożenie totalitaryzmem czy autorytaryzmem, trzeba nie tylko stwarzać stosowne formalne warunki, ale i zdecydowanie żądać szanowania prawdziwego suwerena jakim w demokracji jest prawo, szczególnie naczelne prawo konstytuujące szerszą wspólnotę polityczną (por. Arystoteles), tzn. właśnie Konstytucję tejże szerszej wspólnoty.