Tuesday, August 15, 2017

Trzecia siła albo dalsza polaryzacja. Czy Kościół zechce być dobrym pasterzem?

Kiedyś, nie tak dawno temu, ludzie dowodzili swych racji zabijając tych, którzy stali im na drodze. Dzisiaj zabijamy się wzajemnie słowem. Nasze sojusze są zideologizowane tak jak kiedyś były zbrojne, nasze zachowania w sferze publicznej stają się quasi-religijne w swym moralizatorskim wymiarze. Politycznie zdefiniowanego zewnętrznego przeciwnika zastąpił odsądzany od czci i wiary wróg wewnętrzny. Marzeniem jest jego całkowite wyeliminowanie, ale nie daje się tego osiągnąć metodami mieszczącymi się w kanonie liberalnej demokracji, który wypracowała i legitymizowała wywodząca się z tradycji i kultury chrześcijaństwa zachodnia cywilizacja. Taka demokracja staje się więc tylko przeszkodą. Z drugiej jednak strony, jesteśmy dla siebie dzisiaj psychologicznie wzajemnie cenniejsi jako wrogowie niż współobywatele różniący się poglądami, dlatego tak naprawdę ten stan rzeczy może służyć nam znakomicie – choć nie przyznamy się do tego przed sobą.

Jesteśmy w matni. Przemoc symboliczna i psychologiczna, nawet eskalowana do ekstremum, sama w sobie nie daje bowiem spełnienia – jeśli nie zdecydujemy się posunąć o krok dalej. W chwili refleksji może być odczuwana nawet jako gwałt na samym sobie, nie tylko z radykalnie chrześcijańskiego punktu widzenia. Czy więc uprawianie polityki naprawdę coś na niej zyskuje? Jeśli oceniać przez pryzmat tego jaki jest stan psychiczny całego społeczeństwa, czy jakość dialogu w bardzo wielu naszych rodzinach, lub często jego całkowity brak – zdecydowanie nie. Stajemy się sobie obcy w tym jego wymiarze gdzie dotąd jedność była normą, lub przynajmniej dążenie do niej. Dzisiaj rezygnujemy nawet z takiej aspiracji, być może w uznaniu niemożności jej osiągnięcia. Często jednak dlatego, że – paradoksalnie – dobrze nam z nową tożsamością, tożsamością WYZNAWCY, z identyfikacją z naszą grupą, z naszymi braćmi duchowymi, ze sprawą, wreszcie – z naszym przywódcą. Jeśli są w naszej rodzinie tacy, którzy stoją po drugiej stronie barykady – do diabła z nimi. Wróg jest nam potrzebny dla komfortu psychicznego, bo w tym świecie niepewności i rozmytych wartości definiuje nas bardzo precyzyjnie, jeśli nie wręcz w jedyny dostępny nam sposób.

Każda ze stron jest ponadto ZAWSZE przekonana, że to ta druga jest odpowiedzialna za eskalację konfliktu, a co ważniejsze – że to ona zapoczątkowała cały konflikt. Nie ma możliwości przekonania, że może być inaczej, gdyż mit o winie wywołania konfliktu przez „nich” jest także mitem założycielskim „naszej” strony. Porzucenie go osłabiłoby „nas” ogromnie, jeśli nie wręcz pozbawiło „nas” racji moralnych, lub nawet – racji istnienia jako grupa.

Przyjrzenie się mitom obu stron łatwo pokazuje, że są one konstruowane na różnych płaszczyznach, które ponadto wydają się nie mieć żadnych punktów wspólnych. Tworzą i kultywują one narracje, które dzieją się w światach wzajemnie równoległych. W takiej sytuacji obie strony mogą solipsystycznie uważać, że mają rację. Nikt nie porzuci swego mitu. Mówiąc metaforycznie, gdy obie strony okładają się pięściami stojąc po pas w bagnie, nie ma możliwości by ktokolwiek mógł wyzwolić się z tego klinczu – dopóki siły okładających się są wyrównane. A TAK WŁAŚNIE W TAJEMNICZY SPOSÓB WYDAJE SIĘ BYĆ. W sytuacji konfliktu społecznego dziejącego się w warunkach naszej słabnącej liberalnej demokracji ta równowaga – podział społeczeństwa niemalże dokładnie pół na pół – przejawia się ponadto jako głęboka, i dalej pogłębiająca się, polaryzacja. Trzeba tu jednak podkreślić, że chodzi o postawy tych jego członków, którzy angażują się w demokratyczny proces.

Jeśli powyższy obraz wydaje się znajomy, to jest tego oczywista przyczyna: opisuje on naszą dzisiejszą rzeczywistość. Jeśli komuś taka sytuacja odpowiada, np. jeśli wierzy, że pozwoli ona osiągnąć cele, swoje lub swej grupy, niezależnie od kosztów społecznych stosowanych metod, to czytanie niniejszego wywodu może sobie darować. Jeśliby jednak choćby na jego kanwie chciał tylko przed sobą udowodnić, że ten opis jego nie dotyczy, natomiast zdecydowanie dotyczy tej drugiej strony, TYLKO drugiej strony… A jednocześnie pamiętałby, że jeszcze niedawno było jednak zupełnie inaczej: rodziny nie były tak radykalnie podzielone, wbrew różnicom poglądów można było jednak ze sobą rozmawiać… Znaczyłoby to, że powinien zastanowić się czy nie warto poszukać trzeciej drogi, bądź zaangażować się we wsparcie lub wręcz wykreowanie trzeciej strony czy siły, która mogłaby zaoferować wyjście z tej matni eskalujących, bądź celowo eskalowanych, złych emocji. Może jest to pole do zaangażowania się także tych, którzy dotąd stoją na uboczu?

xxx

René Girard, francuski chrześcijański antropolog i literaturoznawca zmarły w 2015 roku, w swej Teorii mimetycznej wywodził, że pierwotne społeczności ludzkie celem zapewnienia sobie przynajmniej czasowego pokoju początkowo bezwiednie odwoływały się do mechanizmu kozła ofiarnego: wspólny mord ofiary obarczanej bezzasadnie winą za konflikty wewnątrz społeczności, bądź też klęski żywiołowe czy zarazy, stanowił dla tej społeczności swoiste katharsis, był też jej spoiwem. W efekcie takiego aktu jednomyślnego okrucieństwa społeczności kupowały sobie pokój wewnętrzny na jakiś czas.

Ten uniwersalny mechanizm, w swym pierwotnym przejawie stanowiący fundament założycielski danej społeczności (to być może najbardziej kontrowersyjne założenie tej teorii), był następnie utrwalany poprzez mitologię oraz stworzenie odwzorowującego go rytuału. Odwołanie się do rytuału pozwalało rozładowywać konflikty w bardziej uporządkowany sposób, zapobiegając wybuchowi krwawego, niekontrolowanego społecznego konfliktu, tego „szaleństwa, w którym była metoda”, choć stosowana bezwiednie.

Odsłonięcie tego mechanizmu – jego krwawego charakteru – jest zdaniem Girarda zasługą profetycznej tradycji w Biblii, ale przede wszystkim wystąpienia Jezusa Chrystusa. Poprzez swoją dobrowolną ofiarę życia ujawnił on faktyczny charakter ludzkiej przemocy, która nie chce widzieć, że czyni kozłem ofiarnym niewinnego czynów o które go oskarża, niszczy lub wręcz zabija, dla zrealizowania swych szczytnych rzekomo grupowych celów – które przestają przecież być takimi jeśli osiągane są niegodziwymi metodami. Oznaki takiego zrozumienia widoczne są już w przekazie ewangelicznym – Kajfaszowe „lepiej gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród” z jednej strony i Piłatowe „nie znalazłem w Nim żadnej winy” z drugiej, ale przyjęcie tego przesłania w pełni nie dokonało się jeszcze do dzisiaj. Nie może się ono bowiem dokonać inaczej niż poprzez równoległe przyjęcie pełni przekazu Chrystusa, w tym przede wszystkim z Kazania na Górze – o miłości nieprzyjaciela, nieosądzaniu drugiego i konieczności przebaczania, a szerzej także o zobaczeniu w drugim człowieku swego bliźniego; de facto – uznania jego człowieczeństwa. Z tej perspektywy ujrzenie niewinności kozła ofiarnego jest kluczowe – jeśli on jest winny, jako chrześcijanin winien jestem i ja.

Proces odsłaniania tego mechanizmu jest procesem dochodzenia do pełni człowieczeństwa, jednak napotyka on takie przeszkody w człowieku, że łatwo popaść w pesymizm. Przeszkody te znajdują też odzwierciedlenie w meandrach rozwoju społeczności ludzkich, które mienią się chrześcijańskimi. Demokratyczne państwo prawa, takie które szanuje godność ludzką i prawa mniejszości, będące współczesnym przejawem rozwoju tych społeczeństw, jest niewątpliwie możliwie najbardziej zgodne z duchem chrześcijaństwa – w zestawieniu z istniejącymi alternatywami. Jednak w sytuacji, historycznie rzecz ujmując, relatywnego zaniku hierarchii społecznych i z nim wiążącej się prawomocności domagania się równości, widzianej przez zwolenników szerzej jako przejaw uniwersalizmu, a określanej jako globalizm przez przeciwników, Girard dostrzega teraz reakcję przeciw temu odróżnicowaniu, u której podłoża leży instynktowny strach przed identycznością, swoista egzystencjalna trwoga czy horror vacui w obliczu utraty tożsamości. Inni określą to jako obronę przywilejów czy status quo, ale często chodzi o imponderabilia, o zagrożone poczucie własnej wyższości. Kiedy słabną dotychczasowe, często nieformalne, hierarchie społeczne, kiedy wzrasta potęgowane przez polityków wrażenie naporu na różnice narodowościowe czy kulturowe, na każdej z płaszczyzn w ten sposób wyznaczonego konfliktu jedna z jego stron, broniąc bądź domagając się uznania stratyfikacji czy różnic, używa w ich obronie pogardy i dehumanizacji przeciwnika, na co odpowiedzią jest rosnąca nienawiść z drugiej, aspirującej strony.

Ale na tym dynamika procesu się nie kończy. Z czasem zazwyczaj dochodzi do wymienności bądź przenikania ról i postaw, zależnie od meandrów rozwoju sytuacji. Obserwujemy eskalację do ekstremum wzajemnego mimetycznego odzwierciedlania pragnień, emocji i postaw drugiego człowieka, szczególnie tych, które napędzają przemoc, nie tylko na płaszczyźnie indywidualnej, także na płaszczyźnie społecznej, prowadząc tym samym do stałej rywalizacji grupowej. Możliwości mordu – zaprowadzenia ostatecznej różnicy – nie da się wykluczyć. Poza naszymi granicami przykładów nie brakuje – terroryzm zdesperowanych bądź zideologizowanych, wentyl wojny zewnętrznej dla „cywilizowanych” możnych tego świata. Z tej perspektywy i w tej sytuacji utrzymujący się stan ekwilibrium zamkniętego układu maksymalnie już spolaryzowanych grup społecznych wydaje się być finalną kulminacją procesu demokratycznego, z którego możliwy jest tylko mniej lub bardziej kontrolowany odwrót do niestroniących od przemocy fizycznej czy przymusu modelów społecznych z przeszłości.

Choć sama równość pozostaje tylko ideałem, silne poczucie prawa do równości kultywowane w warunkach liberalnej demokracji znajduje też podnietę w thymos, opisywanym m.in. przez Platona psychologicznym mechanizmie pragnienia uznania czy afirmacji ze strony bliźniego. W sytuacji braku formalnych bądź uznawanych hierarchii – każdy może domagać się lub oczekiwać uznania od każdego, bez wyjątku. Każdy może się więc stać moim wrogiem, wystarczy podejrzenie, że mnie lekceważy. Gdy zjawisko to nabiera dynamiki grupowej, może prowadzić do degrengolady demokracji. Oto co mówił Girard w jednej ze swych książek-wywiadów z późnego okresu twórczości, Czytając Biblię z René Girardem: „Przede wszystkim dojdzie do wzajemnej walki, która nie będzie miała końca, ponieważ prawdopodobnie będziemy godnymi siebie przeciwnikami. Im bardziej podobni jesteśmy do naszych wrogów, a zwykle sobie wzajemnie dorównujemy, tym pewniej będzie to walka bez końca. Prześladujemy się wzajemnie skutecznie w tym sensie, że czynimy swych wrogów tak podobnymi do nas samych, że nasze siły się równoważą – aż się wzajemnie zmieciemy z powierzchni ziemi.” Można by tutaj użyć w kontekście grupowym Girardowskiego określenia „potworne sobowtóry”, które trafnie obrazuje mimetyczną rywalizację jednostek sprowadzoną już niemalże wyłącznie do odruchu odzwierciedlania wzajemnej nienawiści – przy czym wahadło oscyluje coraz szybciej, aż do całkowitego wymknięcia się spod kontroli. Czy coś nam ta pesymistyczna wizja przypomina – a jednocześnie stanowi przestrogę? Warto także pamiętać, że Platon – który nie cenił demokracji, m.in. dlatego, że pobudza anarchię ludzkich pragnień – przewidywał jej degenerację ku tyranii, która może być przedstawiana jako zaprowadzanie porządku, co początkowo może być przyjmowane za dobrą monetę.

xxx

Przykładów opartej o pogłębiającą się polaryzację, co do zasady niestabilnej równowagi sił po obu stronach każdego sporu, dostarczają w "dojrzałych demokracjach" wyniki głosowań coraz częściej bliskie 50%-50%, jak w sprawie Brexitu, jak w czasie ostatnich wyborów w USA, jak niemalże zawsze i wszędzie tam gdzie wybór jest zero-jedynkowy. Taki wynik wydaje się być najbardziej prawdopodobny nawet tam, gdzie toczy się walka o obronę zagrożonej demokracji aspirującej do bycia częścią Zachodu – jak w Turcji w ostatnim referendum konstytucyjnym. Przykłady takie można zresztą mnożyć niemalże w nieskończoność, podobnie jak narastającej polaryzacji społeczeństw, która stoi u podłoża tego zjawiska. Warto prześledzić pod tym kątem najnowszą (XXI wiek) historię polityczną USA, gdzie np. w zupełnym zaniku jest zjawisko udzielania kredytu zaufania zwycięzcy wyborów przez wyborców strony przeciwnej. Tym ostatnim dodatkowo coraz częściej trudno pogodzić się z wynikami wyborów, a nawet je uznać. Deklaracja Trumpa w ostatnim etapie kampanii wyborczej, że w razie ogłoszenia jego przegranej dopiero się zastanowi czy ją uznać odzwierciedla ducha czasów i w oczywisty sposób jest groźna dla funkcjonowania systemu.

W ramach funkcjonującej liberalnej demokracji nie można liczyć na jednomyślność, ale w świecie dominującej roli mediów społecznościowych – także na zgodę na jakikolwiek kompromis, czy nawet na poszanowanie godności przeciwnika. Dla populisty czy demagoga to wymarzone pole do popisu. Jak uczy historia, jeśli w tych warunkach jedna ze stron sporu politycznego z takich czy innych powodów zacznie słabnąć, może dojść do prześladowań. Krwawa rozprawa à la Hutu z Tutsi (możliwa dzięki proporcji 85%-15% i braku ugruntowanych tradycji demokratycznych) nam nie grozi, ale próby uczynienia z przeciwnika politycznego kozła ofiarnego odpowiedzialnego za wszelkie zło – jak najbardziej. Zresztą takie próby wyraźnie widoczne są już dzisiaj, do tego sprowadzono spór polityczny. Teraz może wystarczyć tylko zarysowująca się relatywna słabość jednej ze stron by dynamika ruszyła pełną parą, by po oczyszczeniu przedpola, populistyczny lider tym razem już skutecznie mógł desygnować kozła ofiarnego, bezbronnego lub słabego swą mizerną liczbą; by za cenę jego eliminacji (fizycznej – np. więzienie, bądź bardziej symbolicznej) zapewnić pożądaną jednomyślność społeczeństwa lub raczej jej osiągany groźbą przemocy pozór.

Rytualizację tego procesu – po początkowych zbrodniczych prześladowaniach – znamy dobrze z naszej stosunkowo niedalekiej przeszłości. To tak zwane wybory w ramach komunistycznej „demokracji ludowej”, gdzie dysponując pełną kontrolą władze decydowały się jednak przedstawiać ich wyniki (za-przeciw nieodmiennie ok. 99%-1%) w symboliczny sposób przypominający Girardowskie wszyscy przeciwko jednemu. Inscenizując ten teatr komunistyczne władze dowodziły, z premedytacją lub bezwiednie, że zawsze znajdzie się czarna owca uzasadniająca konieczność klasowej czujności i nie mogącą się w tej sytuacji skończyć „walkę klasową”. Walkę, która zgodnie z dobrze znaną doktryną, „pogłębia się w miarę jej postępów”. Partia czuwała jednak by zidentyfikować owo uniemożliwiające społeczny błogostan zło, i w imię ideału pełnej „jedności narodowej” czy inaczej upozorowanego społecznego raju, zawsze pozostającego tylko horyzontem, do którego społeczeństwo wraz uosabiającą ją władzą wytrwale podążają, rozprawić się z nim – z wrogami ludu, kułakami, zdrajcami, np. w pokazowym procesie, lub „tylko” zneutralizować je, poprzez postawienie ich pod pręgierzem opinii publicznej klasy pracującej. Ten celebrowany przez aparatczyków partyjnych rytuał identyfikowania uniemożliwiającego jedność wewnętrznego wroga i nieustającej walki o jego wyeliminowanie, bywał bardziej lub mniej brutalny, w rytm faktycznych problemów społecznych i gospodarczych.

Trwały podział społeczny niemalże dokładnie 50%-50% i dalsza polaryzacja postaw nie są jednak żadnym rozwiązaniem, podłoże niezgody i niezadowolenia pozostają i konflikt nabrzmiewa dalej, z niedającą się znieść na dłuższą metę intensywnością. Narastająca polaryzacja społeczeństwa prowadzi do tego, że nawet jeśli początkowo są więcej niż dwie płaszczyzny konfliktu, wszyscy prędzej czy później zdają się dołączać do jednego z dwóch obozów najpełniej ją uosabiających. Populistyczna demagogia, jakikolwiek byłby jej cel, też nie przybliży nas dzisiaj do pokoju społecznego, choćby i chwilowego. By mógł on nastać, populistyczny lider musiałby wskazać kozła ofiarnego, który byłby złożony w ofierze WSPÓLNIE przez tych, których dzieli dziś wszystko, a jednoczy tylko jedno – wzajemna nienawiść – by w imię pokoju społecznego zjednoczyli się wokół stołu ofiarnego jedności narodowej. Przy braku realnego zagrożenia zewnętrznego taka ewentualność nie wydaje się prawdopodobna.

xxx

Jeśli jednak demokracja cierpi dzisiaj z powodu konsekwencji swej wewnętrznej dynamiki, to warto przypomnieć słowa Winstona Churchilla o demokracji jako najgorszej formie rządów – z wyjątkiem wszystkich innych próbowanych form. I choć zachodnia liberalna demokracja jako Fukuyamowski „koniec historii (ewolucji ideologii)” to de facto także wyraz pesymizmu, wyrażający choćby niewiarę w możliwość zrealizowania przez ludzkość trzeciego, w pełni chrześcijańskiego, z ideałów Rewolucji Francuskiej – braterstwa, to jednak „powrót do historii”, odwrót ludzkości do wcześniejszych, zdyskredytowanych form organizacji społeczeństw, bądź próby realizacji jakiejś nowej ideologicznej utopii – nie są zachęcającą alternatywą.

Dla przetrwania demokracji konieczne jest odejście od opisanych wyżej mechanizmów i praktyk, oraz odwołanie się do takich, które pozwolą nawiązywać do wyrastających z ducha zachodniego chrześcijaństwa najlepszych tradycji okazywania szacunku dla przeciwnika w demokratycznym dyskursie politycznym. Podstawowym warunkiem wstępnym wydaje się być wyjście poza Schmittowski, ściśle binarny horyzont uprawiania polityki, dominujący dziś niestety także w ramach liberalnej demokracji, a polegający na znajdowaniu wroga który nas definiuje – poprzez nasz sprzeciw wobec niego, pozwalając w ten sposób precyzyjnie formułować cele polityczne i, w ciągłym z nim sporze, dążyć do ich osiągnięcia. Wyjście poza taki binarny antagonizm jest dzisiaj bezwzględnie niezbędne.

Jednak by było to możliwe trzeba do dyskursu społecznego i politycznego wprowadzić nową dynamikę. Przywrócenie pokoju społecznego czy wręcz przetrwanie nas wszystkich jako społeczeństwa, zależne są teraz od rozpoznania przez wszystkich ludzi dobrej woli TRZECIEJ SIŁY, siły działającej ku dialogowi i pojednaniu, kierującej się szacunkiem dla wszystkich uczestników procesu politycznego, oraz nadrzędną zasadą unikania przemocy, także symbolicznej – i zachęcenia jej do działania, oraz nieustającego wysiłku tworzenia warunków do jej funkcjonowania. Siły niezależnej od dwu pozostałych, choć występującej w relacji do nich i kreującej taką relację pomiędzy nimi, by interakcja wszystkich sił politycznych mogła być pokojowa, także w sferze werbalnej. By zaistniał prawdziwy dialog społeczny, jeśli nie z innego powodu, to z troski o zdrowie psychiczne i duchowe nas wszystkich – jednostek, rodzin i całego społeczeństwa.

Czy będzie to siła oparta o masowy ruch lub taki który staje się masowym wskutek rosnącego poparcia, czy też nie – musi ona posiadać, lub przynajmniej móc wiarygodnie powołać się na autorytet moralny opierający się o nadrzędną zasadę poszanowania godności drugiego człowieka, naszego bliźniego. W świecie chrześcijańskim i post-chrześcijańskim jest to dalej w pełni intuicyjnie zrozumiałe, nawet jeśli natychmiast towarzyszą temu zagłuszające sumienie stwierdzenia: to nie my (stosujemy przemoc, nienawidzimy, poniżamy czy dehumanizujemy, itp., no, czasem nie mamy wyboru jak tylko odpowiedzieć stosownie na te ich prowokacje), to oni! W sytuacji niedającego się przełamać pata wzajemnych oskarżeń taka trzecia siła może pozwolić nam wyzwolić się z jarzma wzajemnej pogardy i nienawiści, pozwolić nam ujrzeć wszystko, w tym siebie, w innym świetle, w innym niejako wymiarze – duchowym.

Inspiracją dla chrześcijanina w tej sytuacji mogą być dwie ewangeliczne przypowieści, o zaginionej owcy i o dobrym pasterzu. Przez pryzmat Teorii mimetycznej Girarda mogą one być interpretowane jako przypowieści o koźle ofiarnym à rebours: w pierwszej z nich troska o jedną owcę (i jednego grzesznika) zyskuje pierwszeństwo wobec troski o dziewięćdziesiąt dziewięć owiec (i tyluż sprawiedliwych). Pełne miłości poszukiwanie jednej zagubionej owcy zostaje uzupełnione i wzbogacone w drugiej z przypowieści przez deklarację dobrego pasterza o woli oddania swego życia za swe owce. Przy takiej postawie dobrego pasterza możliwe będzie nastanie jednej owczarni – i jednego pasterza. Ale to sam dobry pasterz jest gotów ponieść ofiarę życia – i Chrystus Dobry Pasterz ją ponosi! – zamiast szafować czyimś życiem (bądź „tylko” czyimś dobrym imieniem, czy też czyjąś wolnością) dla zrealizowania idei „jednej owczarni”, jak dzieje się świecie ludzkich utopii i ich demagogicznych nosicieli.

Ale to jeszcze nie wszystko. W chwili swej samoofiary Chrystus Dobry Pasterz w trosce o swą owczarnię – całą ludzkość – o jej duchową kondycję, wybacza swym oprawcom: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią”. To prawdziwy probierz chrześcijańskiej postawy, a także wzorzec postępowania, jedynego pozwalającego zachować wolność wewnętrzną w obliczu doświadczanego zła i cierpienia. Przebaczenie służy bowiem przede wszystkim przebaczającemu i jego dobru duchowemu, tylko w dalszej kolejności – przebaczanemu. To także przykład postępowania dla nas wszystkich, ale każdy musi przejść tę drogę we własnym sumieniu. Natomiast przywódcy polityczni mogą mienić się chrześcijańskimi tylko wtedy gdy kierują się tym wzorcem. Uzależnianie przebaczenia od uznania win i pokuty tych, których postrzegamy jako winnych wobec nas to droga ku niewoli duchowej, ku – wziąwszy pod uwagę dynamikę procesu – samozatracie w nienawiści, w trawiącym pragnieniu zemsty, nie – sprawiedliwości.

xxx

Piękną egzemplifikacją trzeciej siły i uosobieniem postawy dobrego pasterza jest Mahatma Gandhi, postać pełna charyzmy i autorytet moralny, który był w stanie pociągnąć za sobą – mocą swego przykładu – rosnącą rzeszę swych rodaków. Ten niechrześcijanin dla którego Ewangelie stanowiły ważne źródło inspiracji, niezachwianie wierzył że przemoc na dłuższą metę niczego nie rozwiązuje, tworzy natomiast nowe zarzewia konfliktów. Swoją metodę działania politycznego opartą o zasadę ahimsy, radykalnego wyrzekania się przemocy, zastosował najpierw w walce z Imperium Brytyjskim o prawa dla Hindusów, co stopniowo przynosiło pożądane efekty, aż po finalny sukces. Jej siłą była właśnie ta jej pozorna czy rzekoma słabość. Zgodnie z ewangelicznym wzorem, na tym polega właśnie siła ruchów politycznych i społecznych wyrzekających się przemocy. Nie bez znaczenia było i to, że jego przeciwnikiem było imperium przynajmniej nominalnie, jeśli nie faktycznie, chrześcijańskie.

Ostatecznie jednak znalazł się w nowej sytuacji, gdy uznał że musi samotnie wystąpić jako trzecia strona i siła moralna – wobec swych tragicznie podzielonych rodaków, oddających się w warunkach odzyskanej wolności rzeziom międzyreligijnym. Początkowo mogło się wydawać, że pozostanie zupełnie sam, gdy ubrany tylko w przepaskę na biodrach siadł w Kalkucie w centrum publicznego placu i oznajmił, że będzie głodował w tym miejscu tak długo, jeśli konieczne to do śmierci, aż obie strony konfliktu – hinduiści i muzułmanie – nie złożą wokół niego swej broni, którą się wzajemnie zabijali. Dość powiedzieć, że finalnie odniósł zwycięstwo, i choć niepełne (rzezie nie ustały całkowicie) to jednak nie tylko symboliczne, gdyż fala przemocy zaczęła wraz z jego wystąpieniem opadać. A stało się tak także dlatego, że jego wystąpienie było częścią opartej o zasadę ahimsy przemyślanej strategii, w którą udało mu się w krótkim czasie zaangażować, siłą swego autorytetu, wielu swych rodaków, którzy będąc wyznawcami innych religii dotąd stali poniekąd na uboczu. Warto podkreślić, że zaangażowanie indyjskich chrześcijan było znaczące.

Jednak i archetypiczny wymiar jego działania musiał mieć zasadnicze znaczenia: wziął na siebie rolę kozła ofiarnego krwawej przemocy, w pierwszej kolejności tej zadawanej przez swych współwyznawców, lecz sumarycznie także przez wszystkich swych zwolenników po obu stronach religijnego podziału. Zgodnie z Teorią mimetyczną zapanował wtedy pokój – kiedy Gandhi leżał w komie przemoc ustała niemalże całkowicie. Mówiąc metaforycznie, Moloch uznał, że ofiara krwi już się dokonała, jednak to samoofiara Gandhiego spowodowała, że stało to się prędzej niż później. Co najbardziej budujące, Gandhi przeżył, jego samoofiara nie musiała jeszcze w tym momencie być ostateczną.

Nie mógł przy tym Gandhi uchodzić za całkowicie bezstronnego w wewnętrznym konflikcie rozdzierającym jego ojczyznę. Nie dało się praktycznie zachować całkowitej bezstronności – wcześniej z ogromnym bólem zgodził się na podział Indii według religijnego klucza, co zyskało mu rzesze wrogów. Co więcej, to posunięcie nie doprowadziło, bo nie mogło, do zapobieżenia wzajemnej przemocy wspólnot religijnych, zbyt były geograficznie przemieszane, zbyt wiele wykorzeniających rodziny i społeczności translokacji stało się de facto nieuniknionych. Mimo wszystko miał jednak ogromny autorytet moralny, który zechciał rzucić na szalę w tych tragicznych warunkach. Jego rola była nie do przecenienia. W końcu zapłacił za to zaangażowanie najwyższą cenę – śmierć z ręki swego rodaka i współwyznawcy. „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Trzecia siła wyrzeka się wszelkiej przemocy, sama nie unikając stanięcia się jej celem w razie konieczności – w nadrzędne imię miłości.

xxx

Nie ma jednoznacznego przełożenia powyższego na polską rzeczywistość. Po śmierci Jana Pawła II nie ma już przede wszystkim takiej jednoznacznej siły moralnej, która mogłaby wystąpić z działaniem w kierunku pojednania czy choćby załagodzenia konfliktu. Dla wielu – jeśli tylko się nad tym zastanowią – wręcz niewyobrażalna byłaby za Jego życia taka sytuacja jak dzisiaj w Jego i naszej ojczyźnie. Gdzie jest pokolenie św. Jana Pawła II dzisiaj? Czy nie należałoby od niego oczekiwać dzisiaj zaangażowania służącego przywróceniu pokoju społecznego, a nie stronniczości podszytej przekonaniem o własnej racji i nieomylności? Czy pójście za Janem Pawłem nie oznaczało przede wszystkim metanoi, zobaczenia SIEBIE w prawdzie? „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

Mimo Jego nieobecności – niestety także duchowej – jest jednak siła instytucjonalna, a w innym swym wymiarze także duchowa, która mogłaby spróbować podjąć się tego zadania. Już samo zdecydowane publiczne wystąpienie z taką inicjatywą mogłoby przyczynić się do przynajmniej częściowej odbudowy utraconego bądź szybko traconego przez nią autorytetu moralnego. Publiczny charakter działań nie wyklucza przy tym działań kameralnych, jeśli tylko znaleźliby się chętni do mediacji czy dialogu po obu stronach konfliktu. Chodzi oczywiście o kościół katolicki w Polsce, w pierwszym rzędzie o jego hierarchę. Ponadto polski kościół katolicki mógłby odwołać się do chlubnej – i skutecznej, jak niewątpliwie należy to ocenić – tradycji takiego publicznego i politycznego zaangażowania. Zaangażowania jako trzecia, niezależna siła dążąca do stworzenia warunków dialogu pomiędzy dwoma obozami, które, wydawać by się mogło, dzieliło prawie wszystko. I nie było wymogu (tak wtedy jak i dzisiaj), by funkcjonować w wyabstrahowanym świecie równego dystansu wobec wartości, które obie strony reprezentowały. Jednak w imię służby społeczeństwu i krajowi podjęcie takiego działania było wartością samą w sobie.

Oczywiście by było to dzisiaj możliwe, hierarchia kościoła musi uznać istnienie problemu i zobaczyć go we właściwym świetle. Czy składa się z ludzi, którzy by móc wymagać czegoś od innych są w stanie w pierwszej kolejności wymagać od siebie samych? Muszą bowiem w pokorze i w imię wyższych wartości odrzucić opowiadanie się po jednej stronie konfliktu, albo choćby stwarzanie takiego wrażenia swym brakiem zaangażowania w jego deeskalację, co zawsze zdaje się legitymizować aktualną władzę. Gdy ogromna ilość polskich rodzin – w tym katolickich – jest tak tragicznie podzielonych, że nie rozmawiają w ogóle ze sobą, bądź zupełnie zerwały wzajemne kontakty, wydawać by się mogło, że kościół nie ma wyboru. Bo choć nie jest zadaniem trzeciej siły przekonywanie kogokolwiek do zmiany swych poglądów, bądź nawet przywracanie jedności, lub raczej jej pozorów, ani domaganie się zaprzestania konkretnych działań politycznych, to jednak to ostatnie zastrzeżenie nie dotyczy takich działań z arsenału walki politycznej, które prowadzą do poniżania czy dehumanizacji przeciwnika, bądź przedstawiania go jako zło wcielone, np. poprzez przypisywanie mu wyłącznie niegodziwych zamiarów i motywacji. Sytuacja w naszych rodzinach jest odbiciem czy skutkiem takich właśnie działań polityków.

xxx

Jest jednak taka dziedzina struktur społecznych czy funkcjonowania państwa – opierająca się o zasadę niebinarnej, trójdzielnej równowagi – którą należy bezwzględnie chronić ze względów nie tylko praktycznych. Chodzi o wieńczącą stopniowo rozwijane przez zachodnią cywilizację ustrojowe mechanizmy kontroli i równowagi, zasadę trójpodziału i wzajemnej niezależności władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Sprecyzowana w połowie osiemnastego wieku przez Monteskiusza, została wkrótce potem wdrożona przez twórców Stanów Zjednoczonych. Jeszcze w XVIII wieku podjęła ją m.in. francuska Deklaracja praw człowieka i obywatela, a także polska Konstytucja 3 maja. Dzisiaj jest ona fundamentem liberalnej demokracji i państwa prawa. Dobrze rozumiał to św. Jan Paweł II, czemu dał jasny wyraz w swym przesłaniu do uczestników kongresu włoskiego Stowarzyszenia Sędziów w 2000 roku, podkreślając rolę zapewnienia równowagi między trzema władzami dla zagwarantowania prawidłowego funkcjonowania demokracji, a także wagę niezależności władzy sądowniczej.

Prawdą jest, że władza sądownicza zyskuje autorytet poprzez sprawiedliwe i terminowe orzekanie. Nie umniejszając roli tak zdobywanego autorytetu, trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że w praktyce niezbędna efektywność sądownictwa jako niezależnej trzeciej władzy opiera się też na posiadanym autorytecie formalnym, na autorytecie instytucji. W polskim systemie ustrojowym ten autorytet opiera się z kolei na Konstytucji, która musi mieć i ma najszerszą możliwą legitymację demokratyczną – i tylko w takim trybie, oraz w zgodzie z nią samą, może też być zmieniana. Wystarczy jednakże ten rozjemczy w swym charakterze autorytet trzeciej władzy podważyć (w ten sposób podważając też obowiązującą Konstytucję, zamiast dążyć do zmian w zgodzie z nią), by tę niezależną władzę w dużej mierze zneutralizować, jeśli nie praktycznie pozbawić racji bytu w państwie prawa: jej działania i wyroki będą coraz szerzej kontestowane – choć krytyka najczęściej należy się raczej prawodawstwu, które jest domeną władzy legislacyjnej – najpierw przez jedną, potem przez drugą stronę sporu, nawet jeśli ona sama nie stanie się prostą emanacją tych, którzy aktualnie sprawują władzę. Bez uznawania autorytetu formalnego autorytet biorący się ze sprawiedliwego i rozumnego orzekania nie będzie mieć znaczenia. Na każdej płaszczyźnie dyskursu publicznego pozostaną wtedy dwie strony sporu, które będą dochodzić swych praw przez odwoływanie się do nagiej siły, potencjalnie bez liczenia się z prawami drugiej strony. Czy nasz konfliktowy mimetyzm ma nam zafundować regres do ducha lex talionis? A może powrót trybunałów ludowych?

Dobrze byłoby gdyby kościół wystąpił w roli trzeciej siły, siły pojednania, w tej cywilizacyjnej wręcz kwestii. Jeśli, jak oczekuje część społeczeństwa, sądownictwo wymaga reformy – by znalazł wolę i sposób na wspieranie, bądź wręcz inicjowanie – jeśli zaszłaby taka potrzeba, bazującego na wzajemnym szacunku dialogu w tej sprawie, dialogu opartego wszakże o poszanowanie kluczowych zasad zachodniej cywilizacji. List przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego do prezydenta Andrzeja Dudy, w którym dziękując za jego postawę, tj. dwa veta w częściowej obronie niezależności sądownictwa, powołał się na przywołane wyżej słowa św. Jana Pawła II, może wskazywać na właściwe rozpoznanie sytuacji i taką właśnie wolę. Miejmy nadzieję, że może stać się on przyczynkiem do takiego dialogu.

Czy sygnalizuje on też wolę hierarchii kościoła by wystąpić jako siła pojednania także w szerszym wymiarze? Ze względu na powagę sytuacji całkowicie zasadne jest oczekiwanie by kościół raz jeszcze wszedł w rolę pasterza całego społeczeństwa, całego narodu, nawet jeśli dla wielu – zresztą po obu stronach barykady – będzie to zupełnie nie w smak. W obliczu ogromu odpowiedzialności powinien z pokorą wznieść się ku „dobremu pasterzowaniu” – w imię dobra wspólnego, w imię „jednej owczarni”. Którą przecież – zamieszkując pod jednym niebem, na jednej ziemi – wszyscy jesteśmy, nawet jeśli o tym zapominamy, nawet jeśli nie chcemy w ten sposób o sobie wzajemnie myśleć.

Ujmując bowiem sprawy w szerszej perspektywie, chodzi minimalnie – a może przede wszystkim – o to, by trzecia siła swym wystąpieniem i TRWAŁYM ZAANGAŻOWANIEM stworzyła taki klimat dla dialogu społecznego, który można by – za Marshallem Rosenbergiem – określić jako „porozumiewanie się bez przemocy”. Nie proponując konkretnych rozwiązań, nie forsując wstępnych celów, nawet tak rudymentarnych jak konieczność osiągnięcia kompromisu, taki dialog społeczny – paradoksalnie – ma tworzyć, bądź przywracać, zręby więzi społecznych, które bazują na empatii, na współodczuwającym szacunku dla godności drugiego człowieka. To zadanie które nie ma horyzontu czasowego; nie wolno od niego odstąpić jeśli trzecią siłą, nami czy kimkolwiek, kieruje poczucie odpowiedzialności. Miłość bliźniego dzieje się tu i teraz – lub wcale.