Sunday, November 13, 2016

Dyktatura racji

…Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: "Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień"…

„Dyktatura relatywizmu”, przed którą ostrzegał Benedykt XVI, skończyła się niemalże zanim się jeszcze na dobre zaczęła. Skoro bowiem szermowanie pojęciem tolerancji, faktycznego narzędzia i nośnika tej dyktatury, jest już całkowicie passe, trudno skonstatować inaczej. Wewnątrz limesu dzisiejszego [post-]chrześcijańskiego świata Zachodu, którego częścią jest Polska, gdzie żadna „dyktatura” nie ma już prawa przeciwnika unicestwić, a i wykluczyć kogokolwiek jest jej niełatwo, tolerancja szybko okazała się dosyć nieporęcznym narzędziem mimetycznej rywalizacji. W naszym cywilizowanym świecie bardziej niż o jałowe zwycięstwo bez faktycznych ofiar chodzi przecież o podnietę jaką daje zgorszenie, czyli de facto o samą rywalizację. A ta nie była symetryczna, dając łatwą przewagę stronie nią szermującej. I to ona ją porzuciła, choć z punktu widzenia chęci zapewnienia sobie zwycięstwa to dziwne: jak bronić się widząc siebie jako ofiarę dyktatury relatywizmu skoro ta przedstawia się, i wielu jawi się, jako coś tak niewinnego jak tolerancja? 

Jednak druga strona nie ma co się cieszyć. Teraz rywalizacja toczy się quasi-symetrycznie, na racje: moja moralna racja polega na trosce o ofiarę prześladowania tam gdzie ty jej nawet nie dostrzegasz, gorzej – często, osiągając szczyt perwersji, uważasz ją właśnie za prześladowcę. Po jednej stronie racje nowoczesności, postępu, po drugiej racje tradycji, czyli ciemnogrodu, niezasadnie zwane przez tę stronę „wartościami”. Tak przynajmniej widzą to ci, którzy łaskawie dali sobie spokój z tolerancją. Jak w sporze wokół dr. Chazana. 

We wrześniu 2014 roku na Uniwersytecie Warszawskim odbyło się spotkanie z księdzem profesorem, byłym rektorem KUL i członkiem Rady Etyki przy Premierze RP, który wziął udział w „sporze” wokół postawy dr. Chazana. Uznano, że opowiedział się po stronie „nowoczesności”, i w czasie spotkania w ostoi tejże mógł spodziewać się bycia fetowanym za swą postawę. Wybrany temat był elegancki (dotyczył rozróżnienia między fundamentalizmem a radykalizmem), w sam raz na kulturalną dyskusję. Jednak ponieważ strona tradycji nie stawiła się, a prelegent tak czy inaczej nie nadawał się na arbitra – który przeszkadzałby zresztą tylko w bezpośrednim zwarciu – więc liczni przedstawiciele postępu natychmiast przystroili go, formalnie bądź co bądź reprezentanta ciemnogrodu, w pióra odmieńca. By następnie przypuścić na tak wykreowanego reprezentanta frontalny atak: z kim tu dyskutować skoro „oni” zamiast do rozumu na szlachetnych usługach poszanowania praw faktycznych ludzkich ofiar (tutaj: kobiety odmawiającej bycia ofiarą dalszego cierpienia i domagającej się w związku z tym „słusznego prawa do usunięcia zdeformowanego płodu”) odwołują się do okrutnych nakazów nieweryfikowalnej postaci z czarnej dziury ludzkiego strachu i męskiego mizoginizmu.

Ponieważ byłem brakiem żądań tolerancji (głupio) zdziwiony, ośmieliłem się – właściwie retorycznie już tylko – zapytać o przyczynę. Nikt nie podjął tematu, podobnie jak i sugestii by naprawianie świata rozpocząć od siebie, a często, także zakończyć – dla przyczyn, które przedstawię dalej. (Oczywiście to ostatnie nie może się spodobać żadnej ze stron sporu, bo ten spór mogłoby częściowo wygasić lub choćby zmitygować.) Z drugiej strony trzeba też zdawać sobie sprawę z tego, że brak żądań tolerancji może być tylko chwilowy: ten świat czeka teraz rozgrywka o duszę przyszłego pokolenia, całego, a nie tylko tej jego części, która ma „postępowych” rodziców. A tutaj hasło „wychowania w duchu tolerancji” może być jak znalazł. Jednak ta rozgrywka, jeśli niepostępowi rodzice nie prześpią sprawy, raczej nie obędzie się bez faktycznych ofiar, szczególnie wśród dzieci. Pokusa „ostatecznego zwycięstwa” może okazać się zbyt silna dla strony „postępu”, oczywiście w trosce o zapobieżenie cierpieniu przyszłych ofiar. 

Na razie mimetyczna rywalizacja w czystej [post-]chrześcijańskiej formie ma się dobrze. Często uczestniczymy w niej nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedyś na emigracji w ciemnych latach 80-tych XX wieku jako młody jeszcze człowiek byłem nieustannie wciągany w dyskusje na „ważkie tematy polityczne”. Polegało to na tym, że ktoś w towarzystwie dawał hasło do sporu formułując temat i słusznie oczekując, że zaraz objawi się rywal. Tak nieuchronnie zawsze bywało i mimetyczna rywalizacja szybko rozciągała się na wszystkich uczestników spotkania, którzy stawali po jednej lub drugiej stronie barykady. Argumenty przestawały być istotne, po chwili liczyło się tylko kto przeciw komu. Pióra latały, ale de facto tylko w przenośni. Prawdziwą wściekłość i agresję wzbudziła dopiero moja postawa, przyjęta gdy zacząłem mieć już dosyć tych bezsensownych, do niczego zresztą nie prowadzących rywalizacji na posiadanie racji – poza potęgowaniem ich ducha. Mówiąc, że nie mam zdania na zadany temat odmawiałem wzięcia udziału w takiej rywalizacji. Oskarżenia o pogardę względem innych należały do najłagodniejszych. Grożono mi wykluczeniem ze środowiska. (Może i słusznie, „środowisko” bowiem było przede wszystkim usankcjonowanym i kierującym się własnymi regułami polem mimetycznej rywalizacji.) 

Z drugiej strony wiarygodność uczestników rywalizacji jest szczególnie ważna gdy dotyczy rywalizacji racji o posmaku moralnym. Na emigracji byłem świadkiem sytuacji gdy syn pewnego polonijnego lokalnego lidera ruchu pro-life zapłodnił swą koleżankę, a następnie okazało się, że dokonana została aborcja, gdyż ciąża miała okazać się pozamaciczną. Szybko ukuto więc określenie „pozamaciczka”, które spoczęło nie na dziewczynie, nie na synu, tylko na „liderze”, którego kariera była zresztą skończona. Podejrzenie, nawet nieuświadamiane, że wielu mężczyzn nie mogąc przecież znaleźć się w sytuacji matki nienarodzonego dziecka z historii z udziałem dr. Chazana, znalazłszy się w sytuacji ojca tego dziecka postąpiłoby jak on – i analogicznie jak bohater powyższej historii – skutecznie wiarygodność męskich uczestników ruchu pro-life podważa. Pewna polska prawicowa Pani polityk, kierując się najwyraźniej intuicją i sercem, stwierdziła więc, że nigdy nie posunęłaby się do potępienia kobiety dokonującej aborcji, całą winę przerzucając na uczestniczących w procederze mężczyzn. (Czyż nie jest tak, że zdecydowana większość aborcjonistów to mężczyźni?). Jako kobieta jest bliższa tego, by wiedzieć  czego wymagała ta sytuacja od matki – ogromu miłości i bohaterstwa, bohaterstwa graniczącego w klimacie naszej cywilizacji z męczeństwem, postawy której dzisiaj już się nie uczy. A miłość? Jest więzią jedności, więzią której zabrakło przede wszystkim tam gdzie była w tej sytuacji psychicznego męczeństwa niezbędna – po stronie tych, którzy się matką opiekowali z racji swoich obowiązków zawodowych. Czy ci, którzy ją potępiali byli gotowi trwać przy niej by ją wspierać w każdej chwili (lub obok niej, jeśli by sobie tego nie życzyła i modlić się za nią, za dziecko – i siebie?). Modlitwa i miłość mogą zmienić wszystko jeśli taka wola Boga, a już na pewno w sercu modlącego się, potępienie – wszystko zaprzepaścić.   

Rywalizacja racji moralnych w swym konkrecie wiąże się – jak każda prawdziwie girardowska, post-chrześcijańska rywalizacja – z przypisywaniem statusu ofiary pewnej personie dramatu (i stawaniem w jej obronie), a odmawianiem go innej. Oczywiście druga strona ma dokładnie odwrotne zdanie – i obie gotowe są „walczyć do końca” (Battling to the End - tytuł  amerykańskiego wydania książki Girarda z 2007r.; w oryginale Achever Clausewitz) – rzekomo w obronie ofiar (każdy dobierając je według własnego rozeznania). W świecie post-chrześcijańskim sytuacja cały czas pozostaje symetryczna, wbrew schlebianiu sobie przez jedną ze stron rywalizacji polegającemu na przypisywaniu sobie, lub swym przedstawicielom, sytuacji-statusu kozła ofiarnego. Pokój choćby chwilowej jednomyślności jest poza naszym zasięgiem. W świecie post-chrześcijańskim druga strona nikogo stojącego po przeciwnej stronie barykady nie zlinczuje moralnie by potem wspólnie ze swymi przeciwnikami go ubóstwić, a następnie wokół kultu ofiary razem zaprowadzić pokój, choćby chwilowy. Jeśli my sami swego kandydata na kozła ofiarnego sakralizujemy to popełniamy bałwochwalstwo, bezwiednie zakładając przy tym że kozioł ofiarny dokonuje (dokonał?) samo-ofiarowania. De facto to tylko wykrystalizowany przez okoliczności lider naszej strony rywalizacji, a więc także główny obiekt ataków drugiej strony. Czy chociaż ofiarował swoje ego by zgodnie z nakazem Jezusa nie osądzać i nie potępiać? Czy zaryzykował w ten sposób opuszczenie przez swoich zwolenników – jak Jezus na Krzyżu gdy opuścili Go wszyscy, zawiedzeni brakiem walki? Czy jak On prosił Boga by wybaczył prześladowcom, bo „nie wiedzą co czynią”? 

Przemoc (zresztą obustronna, to przecież w miarę symetryczna rywalizacja) polega na narzucaniu sobie wzajemnie poglądów, ma wymiar duchowy, nie-fizyczny, tylko taka jest możliwa z rąk [post-] chrześcijan w tej prawdziwie wciąż dość nowej odsłonie naszego świata. Nie będzie katharsis. Czeka nas walka do końca. Jakiego? 

Politycznym wymiarem post-chrześcijaństwa, świata gdzie zaprowadzający (chwilowy) pokój mechanizm kozła ofiarnego faktycznie już nie działa, jest demokracja liberalna. Polega ona na tym, że uznawszy się za identycznych w obliczu prawa, tzn. po bratersku wobec niego równych, dalej możemy się różnić – i to pięknie, tzn. bezkrwawo – acz stale, jeśli tylko tego chcemy. Więc tak się właśnie różnimy, przy każdej odsłonie przy urnie wyborczej – niemalże na siłę, trochę sztucznie, arbitralnie, o czym świadczą zmiany naszych preferencji politycznych. Z drugiej strony na dłuższą metę to „piękno” (bezkrwawość) możliwe jest tylko jeśli wynik przy urnie będzie się regularnie kształtował w okolicy pięćdziesiąt procent do pięćdziesiąt procent. Warto sprawdzić jak regularnie tak się właśnie dzieje. Inaczej „piękno” może zacząć się szybko dematerializować (mimo aury [post-]chrześcijaństwa). Gwarantujemy sobie wtedy, że nie będzie prawdziwych ofiar, nie mówiąc już o kozłach ofiarnych, a my pozostaniemy dobrymi [post-]chrześcijanami. (Do „ekscesów” może bowiem dochodzić gdy jeszcze daleko do wyniku 85% do 15% - sytuacji Hutu i Tutsi). Dlatego najwłaściwszą odmianą demokracji liberalnej jest uniwersalny dwuturowy system jednomandatowy, wtedy statystycznie, w skali całego demokratycznego kraju, zawsze zapewnimy sobie oscylowanie wokół wyniku pół-na-pół (jeśli szybko zapomnimy o wyniku pierwszej tury – gdyby takowy stawiał nas w trudnej sytuacji). Wtedy nawet kwalifikacja demokracji jako „liberalna” nie będzie nawet de facto niezbędna – w tym naszym [post-]chrześcijańskim świecie nasz duch rywalizacji pozwoli nam się znowu „pięknie” dzielić. 

Dlaczego jednak nie mogliśmy byli zatrzymać się na etapie przed-post-chrześcijańskim – czyli po prostu chrześcijańskim?  Ale, zaraz: czy coś takiego naprawdę kiedykolwiek istniało, czy jakakolwiek epoka miała prawdziwie chrześcijańskiego ducha? Czy kiedykolwiek byliśmy jedno w miłości? Czy faktycznie przynajmniej staraliśmy się nie wykluczać słabszych i odmieńców? Czy naprawdę warto przywracać ducha takiej przeszłości? Czy raczej musimy zrealizować wizję Jezusa – „małej apokalipsy” z 24. rozdziału ewangelii Mateusza? Skoro On to zapowiedział, to pewnie musimy. Ale zawsze pozostaje nadzieja, choć musi być wsparta naszym działaniem lub raczej postawą. 

Święci kościoła wczesnochrześcijańskiego (a i dzisiaj zdarza się to w kościele prawosławnym) płakali nad swą własną nędzą, nad swą niemożnością faktycznego bycia jedno ze swymi braćmi, nad nędzą swego nieposłuszeństwa wobec przykazania by „miłować się wzajemnie tak jak [On] nas umiłował”. Wiedzieli, że to ten niedostatek miłości jest wszystkiemu winien. Temu, że wbrew Jego ostrzeżeniu musimy osądzać i potępiać, że zawsze musimy mieć rację, pełną rację – w przeciwieństwie do naszego brata (a może jednak po prostu: rywala?). Za bardzo „kochamy bliźniego jak siebie samego”. Skoro bowiem „jak siebie samego”, to dlaczego mój brat nie zechce mieć takich poglądów jak ja? Dlaczego nie widzi ofiary w tej personie dramatu gdzie ja ją dostrzegam? A i potwora tam gdzie ja? Taka miłość nie prowadzi nas do tego „byśmy byli jedno” w Chrystusie choć się różnimy. Taka odmiana „bycia jedno” to multiplikacja mnie samego, mojego ego. A w perspektywie świata mojego bliźniego/rywala – multiplikacja jego ego. Taka miłość bliźniego jest de facto miłością własną, najbardziej radykalnym zaprzeczeniem Jego miłości. 

Sami nie rozwiążemy do końca problemu braku miłości na tej ziemi. Tylko Bóg jest dobry, prawdą jest tylko Chrystus, piękna udziela tylko Jego Duch. Wiedzieli to najlepiej „płaczący” święci. Nie przyczyniajmy się przynajmniej do tego by – nie umiejąc promieniować miłością – nie stać się czarną dziurą, w której ona ginie i w jej miejsce nie szerzyć energii mimetycznej rywalizacji – ducha zgorszeń, ducha podziału. Ofiary – jak w sytuacji , która jest kanwą tych słów – są po obu stronach, płaczmy nad nimi, módlmy się za nie i kochajmy je wszystkie. Nawet jeśli będąc ofiarami niektóre z nich wychodzą  z tej roli i dyszą zemstą. 

Przejście od „miłości bliźniego jak siebie samego” do „miłości wzajemnej jak On nas umiłował”, od „multiplikacji ego” do „bycia jedno” w Chrystusie w różnorodności, może pozwolić uniknąć apokalipsy – po warunkiem, że będziemy gotowi na męczeństwo. „Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Czy jesteśmy gotowi naśladować Chrystusa w imię i dla Jego miłości? Wejść pomiędzy strony mimetycznej (symbiotycznej) rywalizacji bez gorszenia się czy osądu, w nagości Jego bezwarunkowej miłości tu i teraz uosobionej w nas – nawet gdy nie będzie ona doskonała choćby w tym, że pewno będziemy się bać, bać skrupić na sobie niezrozumienie, zgorszenie a w konsekwencji i nienawiść obu stron? Czy będziemy potrafili zaofiarować siebie jako (symbolicznego, wykluczonego) kozła ofiarnego – w nadziei wywołania kryzysu, który pozwoli przetoczyć się tej burzy nienawiści i przywróci pokój w sercach, tę podstawową więź jedności? Czy ktoś zechce jeszcze tego od nas zażądać?

No comments:

Post a Comment