…Lecz
Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go
pytali, podniósł się i rzekł do nich: "Kto z was jest bez grzechu, niech
pierwszy rzuci na nią kamień"…
„Dyktatura
relatywizmu”, przed którą ostrzegał Benedykt XVI, skończyła się niemalże zanim
się jeszcze na dobre zaczęła. Skoro bowiem szermowanie pojęciem tolerancji,
faktycznego narzędzia i nośnika tej dyktatury, jest już całkowicie passe,
trudno skonstatować inaczej. Wewnątrz limesu dzisiejszego
[post-]chrześcijańskiego świata Zachodu, którego częścią jest Polska, gdzie żadna
„dyktatura” nie ma już prawa przeciwnika unicestwić, a i wykluczyć kogokolwiek
jest jej niełatwo, tolerancja szybko okazała się dosyć nieporęcznym narzędziem
mimetycznej rywalizacji. W naszym cywilizowanym świecie bardziej niż o jałowe
zwycięstwo bez faktycznych ofiar chodzi przecież o podnietę jaką daje
zgorszenie, czyli de facto o samą rywalizację. A ta nie była symetryczna, dając
łatwą przewagę stronie nią szermującej. I to ona ją porzuciła, choć z punktu
widzenia chęci zapewnienia sobie zwycięstwa to dziwne: jak bronić się widząc
siebie jako ofiarę dyktatury relatywizmu skoro ta przedstawia się, i wielu jawi
się, jako coś tak niewinnego jak tolerancja?
Jednak
druga strona nie ma co się cieszyć. Teraz rywalizacja toczy się
quasi-symetrycznie, na racje: moja moralna racja polega na trosce o ofiarę
prześladowania tam gdzie ty jej nawet nie dostrzegasz, gorzej – często,
osiągając szczyt perwersji, uważasz ją właśnie za prześladowcę. Po jednej
stronie racje nowoczesności, postępu, po drugiej racje tradycji, czyli
ciemnogrodu, niezasadnie zwane przez tę stronę „wartościami”. Tak przynajmniej
widzą to ci, którzy łaskawie dali sobie spokój z tolerancją. Jak w sporze wokół
dr. Chazana.
We
wrześniu 2014 roku na Uniwersytecie Warszawskim odbyło się spotkanie z księdzem
profesorem, byłym rektorem KUL i członkiem Rady Etyki przy Premierze RP, który
wziął udział w „sporze” wokół postawy dr. Chazana. Uznano, że opowiedział się
po stronie „nowoczesności”, i w czasie spotkania w ostoi tejże mógł spodziewać
się bycia fetowanym za swą postawę. Wybrany temat był elegancki (dotyczył
rozróżnienia między fundamentalizmem a radykalizmem), w sam raz na kulturalną
dyskusję. Jednak ponieważ strona tradycji nie stawiła się, a prelegent tak czy
inaczej nie nadawał się na arbitra – który przeszkadzałby zresztą tylko w
bezpośrednim zwarciu – więc liczni przedstawiciele postępu natychmiast
przystroili go, formalnie bądź co bądź reprezentanta ciemnogrodu, w pióra
odmieńca. By następnie przypuścić na tak wykreowanego reprezentanta frontalny
atak: z kim tu dyskutować skoro „oni” zamiast do rozumu na szlachetnych
usługach poszanowania praw faktycznych ludzkich ofiar (tutaj: kobiety
odmawiającej bycia ofiarą dalszego cierpienia i domagającej się w związku z tym
„słusznego prawa do usunięcia zdeformowanego płodu”) odwołują się do okrutnych
nakazów nieweryfikowalnej postaci z czarnej dziury ludzkiego strachu i męskiego
mizoginizmu.
Ponieważ
byłem brakiem żądań tolerancji (głupio) zdziwiony, ośmieliłem się – właściwie
retorycznie już tylko – zapytać o przyczynę. Nikt nie podjął tematu, podobnie
jak i sugestii by naprawianie świata rozpocząć od siebie, a często, także
zakończyć – dla przyczyn, które przedstawię dalej. (Oczywiście to ostatnie nie
może się spodobać żadnej ze stron sporu, bo ten spór mogłoby częściowo wygasić
lub choćby zmitygować.) Z drugiej strony trzeba też zdawać sobie sprawę z tego,
że brak żądań tolerancji może być tylko chwilowy: ten świat czeka teraz
rozgrywka o duszę przyszłego pokolenia, całego, a nie tylko tej jego części,
która ma „postępowych” rodziców. A tutaj hasło „wychowania w duchu tolerancji”
może być jak znalazł. Jednak ta rozgrywka, jeśli niepostępowi rodzice nie
prześpią sprawy, raczej nie obędzie się bez faktycznych ofiar, szczególnie
wśród dzieci. Pokusa „ostatecznego zwycięstwa” może okazać się zbyt silna dla
strony „postępu”, oczywiście w trosce o zapobieżenie cierpieniu przyszłych
ofiar.
Na razie
mimetyczna rywalizacja w czystej [post-]chrześcijańskiej formie ma się dobrze.
Często uczestniczymy w niej nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedyś na emigracji
w ciemnych latach 80-tych XX wieku jako młody jeszcze człowiek byłem
nieustannie wciągany w dyskusje na „ważkie tematy polityczne”. Polegało to na
tym, że ktoś w towarzystwie dawał hasło do sporu formułując temat i słusznie
oczekując, że zaraz objawi się rywal. Tak nieuchronnie zawsze bywało i
mimetyczna rywalizacja szybko rozciągała się na wszystkich uczestników
spotkania, którzy stawali po jednej lub drugiej stronie barykady. Argumenty
przestawały być istotne, po chwili liczyło się tylko kto przeciw komu. Pióra
latały, ale de facto tylko w przenośni. Prawdziwą wściekłość i agresję
wzbudziła dopiero moja postawa, przyjęta gdy zacząłem mieć już dosyć tych
bezsensownych, do niczego zresztą nie prowadzących rywalizacji na posiadanie
racji – poza potęgowaniem ich ducha. Mówiąc, że nie mam zdania na zadany temat
odmawiałem wzięcia udziału w takiej rywalizacji. Oskarżenia o pogardę względem
innych należały do najłagodniejszych. Grożono mi wykluczeniem ze środowiska.
(Może i słusznie, „środowisko” bowiem było przede wszystkim usankcjonowanym i
kierującym się własnymi regułami polem mimetycznej rywalizacji.)
Z drugiej
strony wiarygodność uczestników rywalizacji jest szczególnie ważna gdy dotyczy
rywalizacji racji o posmaku moralnym. Na emigracji byłem świadkiem sytuacji gdy
syn pewnego polonijnego lokalnego lidera ruchu pro-life zapłodnił swą
koleżankę, a następnie okazało się, że dokonana została aborcja, gdyż ciąża
miała okazać się pozamaciczną. Szybko ukuto więc określenie „pozamaciczka”,
które spoczęło nie na dziewczynie, nie na synu, tylko na „liderze”, którego
kariera była zresztą skończona. Podejrzenie, nawet nieuświadamiane, że wielu
mężczyzn nie mogąc przecież znaleźć się w sytuacji matki nienarodzonego dziecka
z historii z udziałem dr. Chazana, znalazłszy się w sytuacji ojca tego dziecka
postąpiłoby jak on – i analogicznie jak bohater powyższej historii – skutecznie
wiarygodność męskich uczestników ruchu pro-life podważa. Pewna polska prawicowa
Pani polityk, kierując się najwyraźniej intuicją i sercem, stwierdziła więc, że
nigdy nie posunęłaby się do potępienia kobiety dokonującej aborcji, całą winę
przerzucając na uczestniczących w procederze mężczyzn. (Czyż nie jest tak, że
zdecydowana większość aborcjonistów to mężczyźni?). Jako kobieta jest bliższa
tego, by wiedzieć czego wymagała ta sytuacja od matki – ogromu miłości i
bohaterstwa, bohaterstwa graniczącego w klimacie naszej cywilizacji z
męczeństwem, postawy której dzisiaj już się nie uczy. A miłość? Jest więzią
jedności, więzią której zabrakło przede wszystkim tam gdzie była w tej sytuacji
psychicznego męczeństwa niezbędna – po stronie tych, którzy się matką
opiekowali z racji swoich obowiązków zawodowych. Czy ci, którzy ją potępiali
byli gotowi trwać przy niej by ją wspierać w każdej chwili (lub obok niej,
jeśli by sobie tego nie życzyła i modlić się za nią, za dziecko – i siebie?).
Modlitwa i miłość mogą zmienić wszystko jeśli taka wola Boga, a już na pewno w
sercu modlącego się, potępienie – wszystko zaprzepaścić.
Rywalizacja
racji moralnych w swym konkrecie wiąże się – jak każda prawdziwie girardowska,
post-chrześcijańska rywalizacja – z przypisywaniem statusu ofiary pewnej
personie dramatu (i stawaniem w jej obronie), a odmawianiem go innej.
Oczywiście druga strona ma dokładnie odwrotne zdanie – i obie gotowe są
„walczyć do końca” (Battling to the End - tytuł amerykańskiego
wydania książki Girarda z 2007r.; w oryginale Achever Clausewitz) –
rzekomo w obronie ofiar (każdy dobierając je według własnego rozeznania). W
świecie post-chrześcijańskim sytuacja cały czas pozostaje symetryczna, wbrew
schlebianiu sobie przez jedną ze stron rywalizacji polegającemu na
przypisywaniu sobie, lub swym przedstawicielom, sytuacji-statusu kozła
ofiarnego. Pokój choćby chwilowej jednomyślności jest poza naszym zasięgiem. W
świecie post-chrześcijańskim druga strona nikogo stojącego po przeciwnej
stronie barykady nie zlinczuje moralnie by potem wspólnie ze swymi
przeciwnikami go ubóstwić, a następnie wokół kultu ofiary razem zaprowadzić pokój,
choćby chwilowy. Jeśli my sami swego kandydata na kozła ofiarnego sakralizujemy
to popełniamy bałwochwalstwo, bezwiednie zakładając przy tym że kozioł ofiarny
dokonuje (dokonał?) samo-ofiarowania. De facto to tylko wykrystalizowany przez
okoliczności lider naszej strony rywalizacji, a więc także główny obiekt ataków
drugiej strony. Czy chociaż ofiarował swoje ego by zgodnie z nakazem Jezusa nie
osądzać i nie potępiać? Czy zaryzykował w ten sposób opuszczenie przez swoich
zwolenników – jak Jezus na Krzyżu gdy opuścili Go wszyscy, zawiedzeni brakiem
walki? Czy jak On prosił Boga by wybaczył prześladowcom, bo „nie wiedzą co
czynią”?
Przemoc
(zresztą obustronna, to przecież w miarę symetryczna rywalizacja) polega na
narzucaniu sobie wzajemnie poglądów, ma wymiar duchowy, nie-fizyczny, tylko
taka jest możliwa z rąk [post-] chrześcijan w tej prawdziwie wciąż dość nowej
odsłonie naszego świata. Nie będzie katharsis. Czeka nas walka do końca.
Jakiego?
Politycznym
wymiarem post-chrześcijaństwa, świata gdzie zaprowadzający (chwilowy) pokój
mechanizm kozła ofiarnego faktycznie już nie działa, jest demokracja liberalna.
Polega ona na tym, że uznawszy się za identycznych w obliczu prawa, tzn. po
bratersku wobec niego równych, dalej możemy się różnić – i to pięknie, tzn.
bezkrwawo – acz stale, jeśli tylko tego chcemy. Więc tak się właśnie różnimy,
przy każdej odsłonie przy urnie wyborczej – niemalże na siłę, trochę sztucznie,
arbitralnie, o czym świadczą zmiany naszych preferencji politycznych. Z drugiej
strony na dłuższą metę to „piękno” (bezkrwawość) możliwe jest tylko jeśli wynik
przy urnie będzie się regularnie kształtował w okolicy pięćdziesiąt procent do
pięćdziesiąt procent. Warto sprawdzić jak regularnie tak się właśnie dzieje.
Inaczej „piękno” może zacząć się szybko dematerializować (mimo aury
[post-]chrześcijaństwa). Gwarantujemy sobie wtedy, że nie będzie prawdziwych
ofiar, nie mówiąc już o kozłach ofiarnych, a my pozostaniemy dobrymi
[post-]chrześcijanami. (Do „ekscesów” może bowiem dochodzić gdy jeszcze daleko
do wyniku 85% do 15% - sytuacji Hutu i Tutsi). Dlatego najwłaściwszą odmianą
demokracji liberalnej jest uniwersalny dwuturowy system jednomandatowy, wtedy
statystycznie, w skali całego demokratycznego kraju, zawsze zapewnimy sobie
oscylowanie wokół wyniku pół-na-pół (jeśli szybko zapomnimy o wyniku pierwszej
tury – gdyby takowy stawiał nas w trudnej sytuacji). Wtedy nawet kwalifikacja
demokracji jako „liberalna” nie będzie nawet de facto niezbędna – w tym naszym
[post-]chrześcijańskim świecie nasz duch rywalizacji pozwoli nam się znowu
„pięknie” dzielić.
Dlaczego
jednak nie mogliśmy byli zatrzymać się na etapie przed-post-chrześcijańskim –
czyli po prostu chrześcijańskim? Ale, zaraz: czy coś takiego naprawdę
kiedykolwiek istniało, czy jakakolwiek epoka miała prawdziwie chrześcijańskiego
ducha? Czy kiedykolwiek byliśmy jedno w miłości? Czy faktycznie przynajmniej
staraliśmy się nie wykluczać słabszych i odmieńców? Czy naprawdę warto
przywracać ducha takiej przeszłości? Czy raczej musimy zrealizować wizję Jezusa
– „małej apokalipsy” z 24. rozdziału ewangelii Mateusza? Skoro On to
zapowiedział, to pewnie musimy. Ale zawsze pozostaje nadzieja, choć musi być
wsparta naszym działaniem lub raczej postawą.
Święci
kościoła wczesnochrześcijańskiego (a i dzisiaj zdarza się to w kościele
prawosławnym) płakali nad swą własną nędzą, nad swą niemożnością faktycznego
bycia jedno ze swymi braćmi, nad nędzą swego nieposłuszeństwa wobec przykazania
by „miłować się wzajemnie tak jak [On] nas umiłował”. Wiedzieli, że to ten
niedostatek miłości jest wszystkiemu winien. Temu, że wbrew Jego ostrzeżeniu
musimy osądzać i potępiać, że zawsze musimy mieć rację, pełną rację – w
przeciwieństwie do naszego brata (a może jednak po prostu: rywala?). Za bardzo
„kochamy bliźniego jak siebie samego”. Skoro bowiem „jak siebie samego”, to
dlaczego mój brat nie zechce mieć takich poglądów jak ja? Dlaczego nie widzi
ofiary w tej personie dramatu gdzie ja ją dostrzegam? A i potwora tam gdzie ja?
Taka miłość nie prowadzi nas do tego „byśmy byli jedno” w Chrystusie choć się
różnimy. Taka odmiana „bycia jedno” to multiplikacja mnie samego, mojego ego. A
w perspektywie świata mojego bliźniego/rywala – multiplikacja jego ego. Taka
miłość bliźniego jest de facto miłością własną, najbardziej radykalnym
zaprzeczeniem Jego miłości.
Sami nie
rozwiążemy do końca problemu braku miłości na tej ziemi. Tylko Bóg jest dobry,
prawdą jest tylko Chrystus, piękna udziela tylko Jego Duch. Wiedzieli to
najlepiej „płaczący” święci. Nie przyczyniajmy się przynajmniej do tego by –
nie umiejąc promieniować miłością – nie stać się czarną dziurą, w której ona
ginie i w jej miejsce nie szerzyć energii mimetycznej rywalizacji – ducha
zgorszeń, ducha podziału. Ofiary – jak w sytuacji , która jest kanwą tych słów
– są po obu stronach, płaczmy nad nimi, módlmy się za nie i kochajmy je
wszystkie. Nawet jeśli będąc ofiarami niektóre z nich wychodzą z tej roli
i dyszą zemstą.
No comments:
Post a Comment